Od lat Andrzej Żuławski nie nakręcił żadnego filmu, mimo to wciąż o nim głośno. Niestety, coraz rzadziej z powodów artystycznych. Ostatnio wywołał skandal dziennikiem zatytułowanym „Nocnik”. Swego czasu reżyser wsławił się tym, że wyprosił z telewizyjnego studia krytyka, który ośmielił się nazwać go kabotynem. W wywiadzie dla „Przeglądu” Andrzej Żuławski wyłożył swoje racje. „Ja chcę się spierać, mówić: hej, wy wszyscy, pocałujta mnie tam, gdzie ja wiem, bo zachowujecie się źle”. Czyli od upominania jest on, reszta ma go słuchać. I tej zasady uparcie się trzyma.
W prasie pełno jest jego kontrowersyjnych, częściej jednak obraźliwych opinii na dowolny temat. Polacy kochają papieża? On nie. „Mnie papież niczego nie nauczył. Może tylko tego, jak nie powinno się umierać”. Jesteśmy dumni z demokratycznych przemian? On nie. „Bez przerwy chodzimy na cmentarze, kroczymy w jakichś procesjach, wieszamy święte obrazy, czyli zajmujemy się wszystkim tym, co nie jest budową republiki, światłego państwa”. Cenimy Kieślowskiego, Holland, Kutza? On nie. Nazywa ich „mistrzami kiczu i bezstylowości”. Kiedy trzeba włożyć kij w mrowisko, wiadomo, że nie zawiedzie. Jak podczas pamiętnej premiery „Strasznego Dworu” Moniuszki, nazwanej przez Jerzego Waldorffa głupim, bezczelnym, obraźliwym dla narodu przedstawieniem. Zbrodnią w Narodowym.
Jego rzadko tłumaczone na obce języki książki (wydał ich ponad 20) krajowi recenzenci na ogół lekceważą, uznając, że to napuszone erudycyjnie manifesty przekory i arogancji. Skwapliwie natomiast omawiają te pozycje, w których artysta drażni i obraża. Gdy szczerze, bez ogródek wyjawia, co myśli o rodakach, białych plamach historii, kłamstwach filozofii (którą studiował), skandalu Powstania Warszawskiego, nędzy sztuki współczesnej, a przede wszystkim o urojonej wielkości autorytetów, których po prostu nie trawi.