Festiwal w Rotterdamie, ważny, choć mniej prestiżowy niż ten w Berlinie, Cannes czy Wenecji, jest nastawiony na odkrywanie i promowanie świeżych talentów. Do konkursu zakwalifikowani zostają wyłącznie debiutanci oraz filmy drugie po debiucie. Nie ma tutaj czerwonego dywanu ani paparazzi, a najbardziej komercyjna produkcja to adaptacja książki Roalda Dahla w reżyserii Wesa Andersona, „Fantastyczny pan Lis”. Ta pełnometrażowa animacja, której tematem jest wojna między farmerami a rudym szkodnikiem pojawi się w polskich kinach 16 kwietnia. Hitów w Rotterdamie brak, można za to szukać nowych zjawisk, zobaczyć co kręci młodych filmowców i w jakim kierunku zmierza kino artystyczne.
W tym roku rewolucji nie było, a wyjątkowo mocny konkurs, jak podkreśla w rozmowie z Polityka.pl selekcjonerka Ludmila Cvikowa pokazał przede wszystkim rosnące zainteresowanie sprawami społecznymi oraz różnorodność doboru tematów i języka filmowego, jakim posługują się dziś reżyserzy. Doskonałym mottem mógłby być tytuł wyróżnionego nagrodą dziennikarzy surinamskiego filmu „Let each one go where he may” - „Niech każdy idzie, dokąd chce”*. Trudno się zresztą spodziewać czegoś innego: kino jest przecież odbiciem coraz bardziej skomplikowanego i złożonego świata, w którym trudno znaleźć jeden obowiązujący trend lub nurt. Oczywiście, najłatwiej byłoby podzielić filmy na kategorie, ale byłby to błędny ruch. Festiwale takie jak ten w Rotterdamie przypominają, że siła kina tkwi dziś w jego różnorodności.
W holenderskim konkursie znalazły się produkcje, mimo pewnych formalnych lub tematycznych zbieżności, odrębne. Jak „C'est deja l'ete” Martijna Marii Smitsa z Holandii, który uważnie i wnikliwie obserwuje rodzinę z marginesu społecznego, utrzymującą się z zasiłku. Podobną dokumentalną wrażliwością wykazała się Francuzka Sophie Letourneur, autorka „La vie au Ranche”. Przy czym ona akurat skupia swoją uwagę nie na biednych, lecz na bogatych i do tego bardzo znudzonych paryskich studentkach – rejestruje ich jałowe rozmowy i wspólne wypady na miasto. Jeszcze inaczej podgląda życie Ben Russell, reżyser „Let each one go where he may” – w środku surinamskiej dżungli, wiosek i miasteczka podąża za anonimowymi bohaterami, podróżującymi w bliżej nieokreślonym celu i kierunku. Na zupełnie innym biegunie, zarówno jeśli chodzi o stylistykę jak i tematykę znajduje się estońska produkcja „Tempation of St. Tony” Veiko Õunpuu. Surrealistyczny, biało-czarny film z pretekstową fabułą będący zarazem popisem wyobraźni jego twórcy, jak i wyrazem jego miłości do kina – przywoływane są tu zarówno dzieła Luisa BuĖuela, Federico Felliniego, jak i Davida Lyncha oraz... Andrzeja Żuławskiego.
Trzy równorzędne, najważniejsze nagrody w Rotterdamie przypadły filmom krajów, z naszej perspektywy, egzotycznych. Wyróżniony został Paz Fabergi z Kostaryki za „Agua fria de mar”, subtelnie poprowadzona historia spotkania młodej kobiety z małą dziewczynką i jego nieoczekiwanych konsekwencji. Jury doceniło „Alamar” Pedro Gonzaleza-Rubio z Meksyku, zdecydowanie najpogodniejszy film konkursowy. Jest to paradokument o wyprawie ojca i jego małego synka na ryby, a przy okazji urocza wizja raju na ziemi, gdzie ludzie i zwierzęta żyją w absolutnej harmonii. Inny ciężar gatunkowy ma „Mundane history” Tajki Anochy Suwichakornpong – zrywająca z tradycyjną, chronologiczną narracją opowieść o sparaliżowanym chłopcu, a także przenikliwy portret współczesnego tajskiego społeczeństwa. Nazwiska tych dwóch reżyserek i jednego reżysera zapewne nic państwu nie mówią, festiwal wydaje się więc zupełnie niszowy. Ale filmy na nim pokazywane często docierają do Polski - na Erę Nowe Horyzonty, Warszawski Festiwal Filmowy czy na Festiwal Filmy Świata „Ale kino!”. Do Rotterdamu przyjeżdżają zresztą co roku polscy selekcjonerzy w poszukiwaniu nowych talentów.
Co wyjątkowo cieszy, także holenderscy fachowcy interesują się naszym kinem i zapraszają polskich twórców do udziału festiwalu. „Wszystko co kocham” Jacka Borcucha znalazł się w pierwszej trzydziestce w rankingu publiczności i został zaliczony do najciekawszych 22 filmów pokazywanych w Rotterdamie. Z kolei niedocenione w kraju „Zero” Pawła Borowskiego prawie weszło do głównego konkursu. Przy czym w tym wypadku słowa „prawie” nie należy traktować jako porażki, lecz uznać za krok w dobrym kierunku.