Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Ośmioletnia męczennica

FoKa/Forum

Jak to było w PRL, kiedy chciało się wyjechać poza granice ukochanej ojczyzny? Paszport spoczywał na półkach odpowiedniej instytucji, skąd można było go ewentualnie wydobyć, ukazując odpowiednie zaproszenia, zaświadczenia i poświadczenia, które wystarczały albo i nie. W moim osobistym przypadku na ogół nie, gdyż w latach 1968–72 i potem 1974–79 miałem „plombę na papier”, czyli zakaz wyjazdu z kraju.

Nie bardzo zazdrościłem uprzywilejowanym, z dokumentem już w rękach, gdyż wtedy dopiero zaczynała się droga przez mękę. Były wprawdzie konsulaty (kraje skandynawskie, Grecja, Austria), gdzie rzecz przebiegała mniej więcej sprawnie, ale już urzędnicy Stanów Zjednoczonych brali chętnych do wojażowania (co się ponoć i dzisiaj nie zmieniło) na policyjne przesłuchania, podczas których i o intymne sprawy wypytywał obleśny urzędas „dyplomata”. W konsulacie niemieckim, francuskim czy szwajcarskim takich szykan nie było, za to pochód oczekujących (szczególnie w okresie gierkowsko-kartkowym) ciągnął się i na pół kilometra.

W tej sytuacji władzę w kolejkach obejmowali samozwańczy obywatelscy zarządcy (po Sierpniu 1980 r. legitymujący się opaskami Solidarności), żądający meldowania się w szeregu co dwie godziny czy na wózku inwalidzkim, czy na dwóch zdrowych nogach. Szczęśliwi zdobywcy wizy francuskiej, o ile nie lecieli do Paryża samolotem, biegli potem oglądać noce i świty pod konsulatem niemieckim w oczekiwaniu na błogosławione prawo do tranzytu. Jak wtedy opowiadano: Gutek, Lutek i Heniutek spotkali się pod ambasadą francuską w oczekiwaniu na zbawienną pieczątkę. Jak się nazywasz? – zapytali Gutka. – Po francusku Guy (fonetycznie: gui). A ty? Ja jestem Louis (fonetycznie: lui).

Polityka 45.2014 (2983) z dnia 04.11.2014; Felietony; s. 112
Reklama