Mój śmiertelny wróg (bo kto inny w końcu wysiudał mnie z cotygodniowego felietonu w POLITYCE?) Jan Hartman (skądinąd go wielbię, bo stoimy po tej samej stronie barykady), napisał coś o kazirodztwie. Nie wiem nawet dokładnie co, ale rzuciły się na niego wszelkie autorytety kościelne i prawdziwie polskie. Poseł Niesiołowski dał wyraz swojemu nieskończonemu obrzydzeniu. Prawica zawyła. Jedyny problem w tym, że niestety, co jest już w Polsce regułą, nikt nie czuje się w obowiązku do posiadania minimalnej choćby wiedzy o tym, o czym się wypowiada.
Kazirodztwo podług Słownika języka polskiego pod redakcją Witolda Doroszewskiego jest to „utrzymywanie stosunków płciowych z osobą blisko spokrewnioną”. Pojawia się jednak od razu pytanie: kto jest „osobą blisko spokrewnioną”. Claude Levi-Strauss wykazał, że w zależności od stosunków społecznych, wymogów zachowania władzy, perspektywy socjologicznej waha się owo pojęcie od pierwszego do dziesiątego (i więcej!) stopnia pokrewieństwa i na tyleż rozciągać się może tabu kazirodztwa niebędącego normą medyczną, moralną, ale par excellence społeczną.