W oświadczeniu dla mediów i opinii publicznej Drzewiecki pisze: „W swoim życiu nieraz przekonywałem się, że za błędy, nawet te popełniane niechcący lub nieświadomie, trzeba płacić. Tak jest w życiu i tak jest w polityce." W rzeczywistości przez wiele lat uchodziły mu płazem zarówno drobne potknięcia jak i poważne wpadki.
Niejasności wokół osoby ministra Drzewieckiego pojawiały się już wcześniej w mediach. Gdy przed paroma laty media ujawniły, że w jednej z firm Drzewieckiego zatrudniano pracowników na czarno, a potem, że w kolejnej podrabiano markowe ubrania - Drzewiecki przekonywał, że o niczym nie miał pojęcia, wszystkiemu winni są jego pracownicy. Gdy w kawiarni jego żony całe dnie przesiadywali gangsterzy z łódzkiego „Miasta", a podczas rozgrywek Widzewa siadali obok niego na honorowej trybunie - tłumaczył, że nie ma na to żadnego wpływu. Wątpliwości pojawiały się także wokół jego majątku - kilka lat temu Najwyższa Izba Kontroli zwróciła uwagę na rozbieżności między tym, co deklarował on w oświadczeniach majątkowych, a deklaracjami podatkowymi. W ubiegłym roku, podczas rozmowy z „POLITYKĄ" Drzewiecki przyznał, że 3 proc. udziałów w jednej ze swoich firm sprzedał za około 2 mln zł. Nie wpisał tej kwoty do oświadczenia, bo uznał, że ważniejsza niż zasada przejrzystości finansów polityków, jest obowiązująca go tajemnica handlowa. Nie poniósł w związku z tym żadnych konsekwencji.
Teraz jednak - w obliczu prawdziwego medialnego linczu - trudno byłoby utrzymać mu się na stanowisku. Nawet jeżeli ze stawianych mu dziś zarzutów - co na razie wcale nie jest pewne - jakieś sprawy trafią do sądu, poczekamy na ewentualne wyroki. Może skończyć się tak, że minister nie przekroczył prawa, a jedynie pewne granice tego co uchodzi w polityce.
Odchodzi minister. Ale problem: rozkręcający się medialny spektakl - zwany już powszechnie aferą hazardową - dla rządu Tuska pozostał.