Gdy w marcu ekipa Donalda Tuska zgłosiła Włodzimierza Cimoszewicza jako polskiego kandydata na sekretarza Rady Europy, napisaliśmy sceptyczny komentarz o jego szansach. Choć w ostatnich dniach wiele mówiło się o sporych szansach naszego byłego premiera, teraz już wiemy, że były czysto iluzoryczne. Przegrał z byłym szefem norweskiego rządu Thorbjoernem Jaglandem stosunkiem głosów 165 do 80.
Pewnie za późno wystartował. Jego przeciwnicy już od dawna zabiegali o głosy w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy. Tymczasem Tusk wystawił Cimoszewicza rzutem na taśmę, na godziny przed upływem terminu zgłaszania kandydatur. Mimo to zainteresowany nie stracił dobrego humoru, mówił nawet, że jego „sukces byłby politycznym sukcesem naszego kraju".
Okazało się, że optymizm był zbyt wielki, a i patos przesadzony. W razie powodzenia Cimoszewicz dodałby Polsce tyle samo splendoru, ile Wielkiej Brytanii prestiżu przynosił Terry Davis (poprzedni sekretarz). Pamiętajmy, że Cimoszewicz ubiegał się o funkcję przede wszystkim administracyjną, której esencją jest koordynowanie prac organizacji.
A co uzyskałby sam Cimoszewicz? Niewiele więcej niż Polska. O ile z Parlamentu Europejskiego można jeszcze zaplanować polityczny powrót do krajowej polityki, bo przecież europosłowie są w niej stale obecni, to urzędowanie w Radzie Europy takiego komfortu nie daje. Biurko na drugim brzegu rzeki Ill - w Strasburgu siedziby obu instytucji są po sąsiedzku - byłoby kiepskim pomysłem dla kogoś, kto jeszcze niedawno miał duże ambicje prezydenckie. Choć na pewno byloby to lepsze miejsca na spędzenie politycznej emerytury niż Senat czy leśniczówka w Puszczy Białowieskiej.
Europejska porażka Cimoszewicza otwiera jednak szerokie pole do dalszych spekulacji w kraju. Cimoszewicz pozostaje silnym i wyrazistym człowiekiem lewicy. Niewykluczone, że znowu wróci do puli, w której mielone są nazwiska kandydatów w przyszłorocznych wyborach prezydenckich nad Wisłą.