Wielką karierę od kilku lat robi w Polsce polityka historyczna. Prawicowi komentatorzy stwierdzają, że to ogromne osiągnięcie PiS i dzisiaj nikt już potrzeby jej istnienia nie kwestionuje. To nieprawda, politykę historyczną – każdą, także polską – należy odrzucać jako pojęcie szkodliwe i niebezpieczne. Każe ona terytorialne podboje i nieprawości czynione przez własny kraj tuszować i uznawać za uzasadnione sytuacją, a w przypadku innego państwa traktować jako zbrodnicze. Pozwala łaskawie patrzeć na dzieje własnego narodu, a całą krytykę adresować do innych nacji. Polityka historyczna do rangi cnoty podnosi narodowy egoizm, przemilczenia, faworyzowanie własnej nacji w porządku świata. W takiej optyce własny kraj zawsze jest ofiarą intryg, spisków i wykorzystanej niecnie szlachetności, obcej innym, do których pasują słowa: podłe, haniebne, oszczercze. Brak obiektywizmu staje się obowiązkiem.
O ile dzieje poszczególnych państw być może dadzą się jeszcze jakoś uzgodnić, choćby na poziomie faktów (np. kto na kogo napadł), to polityki historyczne już nie, bo są z natury konfrontacyjne; powstają po to, aby coś narzucić, podkreślać, zbijać cudze wersje. Powołane są do walki, a nie kompromisu. Nie podlegają naukowej refleksji, demokratycznemu dialogowi, wewnętrznej krytyce. Powstają na zasadzie moralnego wzmożenia, pseudopatriotycznego szantażu. Tworzą zaś kolejnych skrzywdzonych do potęgi, bo już nie samą historią, ale jej obowiązującą interpretacją. Polityka historyczna to nic innego jak państwowa propaganda, zresztą to określenie pojawiło się w polskiej prasie jako „propaganda Kremla”. Wreszcie szczerze powiedziane. I da się zastosować ogólnie.