W jakim świecie ja żyję? Sądziłam, że w centrum Europy, czym tak chętnie się zresztą szczycimy na lewo i prawo. Cywilizowany, katolicki kraj. Zero przesądów, ciemnoty światło ćmiącej. A tu, okazuje się, głęboka czarna dziura. Kolejny raz namierzono psią rzeźnię. Gospodarstwo na przedmieściach Kłobucka, gdzie ubijano psy, żeby wytopić z nich smalec. Podobno proceder uprawiano od pokoleń, nie kryjąc się zbytnio przed sąsiadami. Ten smalec rzekomo leczy wszelkie choroby, korzonki, gruźlicę, impotencję. Dolany do herbaty, rozbełtany z wódką lub spirytusem czyni cuda, rozgrzewa. Cóż za brednie pokutują w polskich mózgownicach. Jak wyjaśniał i to nawet niedawno jeden z lekarzy, lepiej psa wziąć pod kołdrę niż go zeżreć. Smalec nie tylko nie leczy ale może zaszkodzić, bo gromadzi i przechowuje toksyny. Nie wiem jak takie rzeczy trzeba ludziom wkładać do głowy.
W polskiej tradycji pies zawsze był przyjacielem, obrońcą, stróżem naszego mienia. Człowiek go udomowił, żyje z nim od wieków. W naszej tradycji nie mieści się jedzenie psiego mięsa. A robienie biznesu na psim smalcu? Hodowanie psów na ubój, tuczenie ich, zamkniętych w kojcach, bez ruchu, odrąbywanie im siekierą głów na pniaku? To przekracza wyobraźnię. Telewizja pokazała potężnego bernardyna, skazanego na ubój, ze spuszczoną głową, wiedzącego, co go czeka. Bernardyny to rasa zasłużona w ratowaniu ludzi spod lawin, w górach, narażająca psie życie dla człowieka. Z natury, z genów, mu życzliwa.
Zaledwie dwa dni temu Polska, jak długa i szeroka, zachwycała się i rozczulała nad mądrością owczarka niemieckiego Ramzesa, który, gdy się zgubił, sam zgłosił się policję. Czy ci, którzy tak się wzruszali psią mądrością to też potencjalni nabywcy smalcu psiego?