Kraj

Ostro, na bosaka

Fedak Jolanta

Fot. Donat Brykczyński/REPORTER Fot. Donat Brykczyński/REPORTER
Gdy Waldemar Pawlak chwalił Jolantę Fedak, że „jest czupurna i skutecznością zadziwia warszawskie salony”, w tym czasie jedna z jej podwładnych wymiotowała ze zdenerwowania przed spotkaniem z panią minister.

Minister pracy i polityki społecznej Jolanta Fedak (PSL) wzbudzała ostatnio zainteresowanie mediów za sprawą niekonwencjonalnych wypowiedzi i posunięć. Ostatnio zlikwidowała departament migracji w ministerstwie. Wcześniej w maju 2009 r. przepraszała za ostre „spierdalaj” rzucone publicznie wiceministrowi Markowi Sawickiemu. Nie udało się ustalić, czym skłonny do rubaszności minister Sawicki sprowokował panią minister.

W lipcu do dymisji podała się wiceminister Agnieszka Chłoń-Domińczak. „Pani Chłoń-Domińczak ma trójkę dzieci, więc ma się czym zająć” – palnęła niefortunnie Jolanta Fedak i nie była to dobra reklama ministerialnego postulatu, by ułatwiać kobietom łączenie pracy z życiem prywatnym. Mało kto uwierzył, że nie wchodzi tu w grę konflikt personalny. Chłoń-Domińczak przeprowadziła resort przez reformę emerytalną i pomostową. Niemal do ostatnich dni ciąży pracowała nad 30 ustawami. Gdy wróciła z urlopu macierzyńskiego, minister ograniczyła jej zadania. – Nikt tak nie zaszkodzi ambitnej kobiecie jak druga kobieta zwierzchnik – mówi wieloletnia szefowa jednego z departamentów resortu pracy. – Kiedy w listopadzie 2008 r. Sejm zgotował Agnieszce owację na stojąco, a pani minister pierwsza rzuciła się do całowania, pomyślałam: no, kochaniutka, to już długo nie potrwa.

Na domiar złego w połowie lipca 2009 r. Stanisław Janecki, gość Beaty Michniewicz w radiowej Trójce, zasugerował, że pani minister bywa nietrzeźwa w godzinach pracy. Tego Jolanta Fedak nie chce puścić płazem, choć nie zdecydowała się jeszcze na proces. Zawrzało na korytarzach ministerstwa.

Urzędniczka z krótszym stażem uważa jednak, że prawdziwy problem urzędników ministerstwa to nie ewentualne upodobanie pani minister do drinków, a raczej stres, który przeżywają, gdy zamaszyście wychodzi ona ze swojego gabinetu na bosaka do oczekujących na spotkanie pracowników i rzuca: miło się z wami pracowało. Bo nie wiadomo wtedy, czy człowiek się sprawdził, czy będzie zwolniony.

Znam się na robocie

Staranna obsada Ministerstwa Pracy to priorytet w krajach rozwiniętych, gdzie doskonale rozumie się potrzebę elastycznej i nowoczesnej polityki społecznej. W Polsce też powoływano na to stanowisko osobowości: Jacka Kuronia, Andrzeja Bączkowskiego, Jerzego Hausnera czy Michała Boniego.

Nowe podejście do polityki kadrowej w resorcie zademonstrował jednak w czerwcu 2006 r. premier Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Newsweeka”. Zatroskani dziennikarze pytali, czy nie jest zagrożeniem dla kraju egzotyczna koalicja z Samoobroną i LPR. Kaczyński uspokoił: koalicjanci dostali jedynie mało znaczące resorty: edukacji, gospodarki, sportu oraz pracy.

Na czele mało znaczącego ministerstwa mogła więc stanąć Anna Kalata z Samoobrony, właścicielka hurtowni blacharskiej z Ożarowa. Wkrótce z urzędu odeszło 10 wieloletnich dyrektorów departamentów. Wspomina Teresa Guzelf, ówczesna szefowa departamentu ubezpieczeń społecznych: – Za Kuronia, za Hausnera, a nawet za Belki zbieraliśmy się w zespołach, żeby dyskutować, szukać rozwiązań. Anna Kalata nie wchodziła w merytoryczne dyskusje, raczej żądała: ruki po szwam. Niepokornych zsyłała do departamentu informatyki, żeby sami odeszli. Wkrótce premier Kaczyński pozbawił resort części zadań: sprawy kobiet i rodziny przeniesiono do Ministerstwa Rozwoju Regionalnego, przygotowanie reformy emerytalnej do Kancelarii Premiera. Nie było mowy o ciągłości prac.

Po wyborach parlamentarnych w 2007 r., gdy ucierała się koalicja PO z PSL, ministrem miał zostać Michał Boni. Przeszkodziła w tym sprawa lustracyjna kandydata. W końcu do podziału między koalicjantów zostały tylko resorty pracy i środowiska. – Waldemar Pawlak uparł się na resort gospodarki, który jest mocno powiązany z resortem pracy. Gdybyśmy go wzięli, bylibyśmy z PSL w ciągłym konflikcie. Odpuściliśmy, wzięliśmy środowisko – mówi jeden z wiceministrów z PO.

Ministrem pracy została Jolanta Fedak. Od razu dało się zauważyć, że wysoko ocenia własne możliwości: „Premier Donald Tusk i wicepremier Waldemar Pawlak postawili na osobę, która zna się na praktycznych rozwiązaniach. Jestem dobrym samorządowcem. To doświadczenie przyda się z pewnością” – komentowała w mediach swoją nominację.

Podobnie do poprzedniczki nie lubi wchodzić z pracownikami w merytoryczne dyskusje. Uczestnicy spotkania, kiedy to minister wyrażała niezadowolenie z pracy wiceminister Agnieszki Chłoń-Domińczak, pamiętają, że w obronie tej ostatniej stanęła niepewnie podsekretarz stanu Czesława Ostrowska, bliska współpracowniczka Jolanty Fedak. „Siedź cicho, żabciu” – ucięła minister Fedak.

Z żarem z Żar

Kiedy w listopadzie 2007 r. została przedstawiona jako nowy szef resortu, była już znana wśród działaczy lubuskiego, a szczególnie zielonogórskiego PSL. Urodziła się w Żarach, ze Zjednoczonym Stronnictwem Ludowym zetknęła się w 1983 r. przy okazji pracy nad magisterium z politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Miękko trafiła do partyjnego aparatu. Od 1990 r. prowadziła biuro PSL w Zielonej Górze, a po reformie samorządowej została powołana na wicemarszałka sejmiku lubuskiego.

Pomagała prowadzić kampanie bardziej znanym kolegom. W 2000 r. wpadła na pomysł, by Jarosław Kalinowski, kandydat na prezydenta, zatańczył na festiwalu folklorystycznym w Zielonej Górze. Dla wielu konserwatywnych członków PSL było to wydarzenie rewolucyjne. Jolanta Fedak została z pewnością zauważona: w 2001 r. dostała rekomendację na funkcję wicewojewody lubuskiego, którą sprawowała aż do wyjścia partii z koalicji. Aparat pozwolił łagodnie wylądować: odeszła na stanowisko sekretarza miasta w Krośnie Odrzańskim. Nie miała za to szczęścia do własnych kampanii wyborczych. Przegrała kolejno: wybory na prezydenta Zielonej Góry (704 głosy), do Sejmu w 2001 r. (550 głosów) oraz do Senatu w 2007 r. (45 tys. głosów).

Na szczęście podczas konstruowania koalicyjnego rządu w 2007 r. Waldemar Pawlak zrozumiał, że powinien ocieplić wizerunek partii, co osiąga się zwykle za pomocą nominacji kobiety na eksponowane stanowisko. Jolanta Fedak pasowała do partyjnej układanki.

Do kierowania ministerstwem przystąpiła z entuzjazmem. – Minister musi mieć albo dogłębną wiedzę, albo ogromną siłę przebicia. Jola ma pasję i ambicję – opowiadał jeden z ludowców. Inny polityk podkreśla, że Jolanta Fedak szybko się uczy. Potrafi siedzieć po nocach, czytać dokumenty: – Na konsultacjach międzyresortowych walczy jak lwica.

Szef doradców w Kancelarii Premiera Michał Boni podkreślał jej emocjonalne zaangażowanie w forsowanie ustaw o pieczy zastępczej i przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, gdy prezentowała projekt na posiedzeniu Rady Ministrów. Jolanta Fedak przyznaje, że w negocjacjach z ministrem Jackiem Rostowskim były trudne momenty. Minister nie rozumiał, dlaczego ma wpisać do kryzysowego budżetu ponad 100 mln zł. Ustąpił, gdy odkryto, że w ministerialnych dokumentach z jakichś niezrozumiałych powodów pominięto istotną informację: według założeń, już po trzecim roku funkcjonowania ustawy budżet będzie na tym rozwiązaniu zarabiał.

Urzędnikom ministerstwa brakuje poczucia stabilności i własnej wartości z trzech powodów. Pierwszym są nagłe zmiany kadrowe. W połowie 2008 r. zwolniono dyrektora generalnego urzędu Andrzeja Górskiego. Na jego miejsce przyszła z GUS w Zielonej Górze Iwona Zamojska, zaufana pani minister (szefem GUS w tym mieście jest mąż Jolanty Fedak). Departamentem Analiz Ekonomicznych i Prognoz, który stworzyła Chłoń-Domińczak, zarządza obecnie Elwira Gross-Gołacka. Szefowanie kluczowemu departamentowi jest jej pierwszą w życiu posadą w administracji państwowej.

Przestali pracować w ministerstwie: szef departamentu migracji Janusz Grzyb, szefowa departamentu kobiet, rodziny i przeciwdziałania dyskryminacji Berenika Anders oraz dyrektor departamentu współpracy międzynarodowej Paweł Wilczek. Drugim powodem urzędniczej frustracji jest osobliwa troska o ich życie prywatne, którą przejawia Jolanta Fedak. Naprawdę starałam się panią polubić, ale mi się nie udaje – oświadcza podwładnej, gdy prasa napisze coś krytycznego o pracach ministerstwa. Co pani wie o problemach rodziny, jeśli nie ma pani dzieci? – pyta minister, jeśli zaproponowane założenia do aktów prawnych nie bardzo jej się podobają.Pani sobie powinna zrobić dziecko i znaleźć wreszcie męża – gdy uzna projekt za nieakceptowalny.

Kiedy dzienniki wykpiły pomysł, by nawet najmniejsze, jednoosobowe firmy płaciły za szkolenia przeciwpożarowe, zwolnieniem z pracy zapłaciła wieloletnia wiceszefowa departamentu Ewa Wojcieszczuk, choć na pomysł szkoleń wpadła Państwowa Inspekcja Pracy, a uwagi PIP miały być obowiązkowo uwzględnione w projekcie ustawy.

Człowiek dwa razy się zastanowi, zanim wyjdzie z inicjatywą i zwróci się do szefowej po radę – komentuje pracownica, która przez rok doświadczała porannych torsji przed konfrontacją ze swoją szefową. Pomogła wizyta u psychiatry i środki antydepresyjne.

W styczniu opublikowano wyniki badań przeprowadzonych wewnątrz ministerstwa, wskazujące, że notuje się tam przypadki mobbingu i molestowania. Ukazanie się tych informacji w prasie przesądziło o losie Bereniki Anders.

Pytana o sianie strachu i niepewności, Jolanta Fedak odpowiada: – Był czas, kiedy ja i pracownicy musieliśmy się zapoznać. Oni się mnie bali, ale i ja się ich obawiałam, bo byłam nowa. Oceniam, że już wyszliśmy na prostą i zaczęliśmy sobie ufać. Dodaje, że być może do tej pracy trzeba specjalnej psychicznej wytrzymałości. Dlatego nie wszyscy dają radę.

Sama zresztą też się denerwuje. „Po pierwszym czytaniu ustawy o emeryturach pomostowych opozycja nie zostawiła na niej suchej nitki. Minister była zaskoczona i bliska zawału. Paliła jak smok” – komentował w prasie polityk z PSL.

Etnobus w drodze

Trzecia bolączka urzędników polega na tym, że projekty przedstawiane minister podlegają często drastycznej ocenie emocjonalnej, z którą trudno dyskutować. Dotyczy to zwłaszcza prób wprowadzenia innowacji w polityce społecznej, przychodzących do Polski z Zachodu wraz z unijnymi pieniędzmi.

W 2009 r. Unia Europejska wyasygnowała fundusze na program przeciwdziałania dyskryminacji z powodów innych niż płeć. Najpierw szkolić się mieli urzędnicy: sędziowie, policjanci i kuratorzy. Potem powiaty miał objechać etnobus – wystawa zorganizowana przez Muzeum Etnograficzne w Warszawie.

Dokument tygodniami leżał niepodpisany, choć część pieniędzy została już wypłacona. Jolanta Fedak obawiała się, że jeśli z problemem mniejszości żydowskiej nie poradził sobie ani prezydent Kwaśniewski, ani Kaczyński, to dlaczego ma się udać „młodym pracownicom”. Na szczęście, nim Unia upomniała się o niewykorzystane pieniądze, projekt dostał akceptację ministerstwa.

Z kolei dwa lata temu ruszył przy ministerstwie Poakcesyjny Program Wspierania Obszarów Wiejskich (PPWOW). To finansowana przez Bank Światowy nowatorska próba zbudowania społeczeństwa obywatelskiego w 500 najbiedniejszych gminach w Polsce. Gminy otrzymują dodatkowe fundusze z Banku Światowego (idą via budżet państwa), a przeszkoleni konsultanci pomagają spożytkować je na rozwiązywanie problemów społecznych. Powstają więc przedszkola, świetlice środowiskowe, ożywają Koła Gospodyń Wiejskich. Bank Światowy ocenił, że program jest wzorcowy i w formie wypracowanej przez Polskę będzie proponowany innym krajom. Zarządzają nim wyłonieni w konkursie pracownicy spoza ministerstwa, z ramienia resortu nadzoruje go Elwira Gross-Gołacka. Minister Fedak nigdy nie ukrywała, że program nie jest najbliższy jej sercu.

Na początku lipca 2009 r. Ministerstwo Finansów ogłosiło, że z powodu cięć budżetowych nie wypłaci gminom pieniędzy z Banku Światowego. I nagle 400 wójtów wysłało premierowi faksy z prośbą o nielikwidowanie programu. Apelowali lokalni posłowie. W końcu o pokrycie choć połowy finansowych potrzeb programu wystąpiło i ministerstwo, choć minister publicznie ostrzegała, że w złożoną działalność PPWOW może interweniować NIK. Po burzliwych obradach komisji finansów Sejm przywrócił PPWOW dość środków, żeby kontynuować program. Zwłaszcza że zaoszczędzonych pieniędzy nie można wydać na żaden inny cel.

Generalnie Jolanta Fedak uważa, że ministerstwo pracuje tak, iż inne resorty mogą jej tylko pozazdrościć. – Przygotowaliśmy ponad 30 ustaw, najmłodszym dzieckiem jest ustawa żłobkowa. W sprawie ustawowego obniżenia prowizji Otwartych Funduszy Emerytalnych stanęłam właśnie przed Senatem i wymagało to ode mnie znacznej odwagi.

Jacek Męcina, specjalista od rynku pracy, który współpracował z minister Fedak przy ustawach antykryzysowych, zgodziłby się z jej samooceną. Była nastawiona zadaniowo, zaangażowana i gotowa do kolejnych spotkań. – Po lipcowej nowelizacji budżetu okazało się, że jej resort został poddany najmniejszym cięciom ze wszystkich ministerstw. Być może nie jest gotowa na innowacje, ale podstawowe ustawy przepycha z pasją.

Kwestia przetrwania

Czy jednak polskiej polityce społecznej to wystarczy? Grzegorz Wrona, kiedyś prawnik w departamencie kobiet, rodziny i przeciwdziałania dyskryminacji odszedł z resortu dwa lata temu w poczuciu, że nic się nie da zrobić.

Jego kolega z resortu opowiada: – Zostaliśmy zaproszeni do prac w zespole reformującym KRUS. Szybko się okazało, że dla rządu kluczowa jest trwałość koalicji, a PSL nie zgodzi się na zreformowanie ubezpieczeń dla rolników. A my wciąż się spotykaliśmy. On i jemu podobni już zrozumieli, że jest kryzys i nie ma pieniędzy na kosztowne reformy strukturalne. A premier w tej sytuacji wydaje się żywić sympatię dla niekonwencjonalnych obyczajów pani minister i jej odporności na nowinki ze świata zachodniego. Rewolucję w polityce społecznej zamierza – jak wszystko na to wskazuje – odłożyć na później. Michał Boni uważa, że pozytywny klimat dla reform nadejdzie dopiero w 2012 r. Zapowiada się więc długie status quo: i KRUS przetrwa, i pani minister.

Polityka 32.2009 (2717) z dnia 08.08.2009; kraj; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "Ostro, na bosaka"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną