Jeśli politycy pragną zagadać istniejące problemy, to najlepiej porozmawiać o kobietach. Pojawiła się więc po raz kolejny, ale z nową siłą, kwestia parytetu czyli obowiązkowej 50-procentowej obecności pań na listach wyborczych. Teoretycznie statystyka przemawia za takim rozwiązaniem, zaledwie jedna czwartą posłów w Sejmie stanowią kobiety, a ich udział procentowy w Senacie jest poniżej 10 proc. Podobnie niski procent pań znajdziemy we władzach samorządowych. Z sondażu, przeprowadzonego przez PBS dla „Gazety Wyborczej" wynika też, że 60 proc. Polaków, w tym 70 proc. respondentek opowiada się za parytetem. Niestety, nie udało mi się znaleźć ankiety odpowiadającej na pytanie, jak wiele kobiet, mając do dyspozycji parytet, w ogóle pragnęłoby stanąć w wyborcze szranki.
Obawiam się jednak, że obecny styl i sposób uprawiania polityki odstręcza od tego pomysłu nawet ambitne, zaangażowane, samodzielne kobiety. Udział w politycznych rozgrywkach, które toczą się w sposób małostkowy, nie przebierający w metodach, często brutalny i chamski jest nie tylko mało kuszący, ale może być traktowany jako uwłaczający płci niewieściej. Sporo kobiet więc, zamiast pchać się do polityki, po to aby potem mało cywilizowanymi środkami prowadzić na forum publicznym bitwy o byle co z kolegami-politykami, stawia po prostu na samorealizację. Wśród osób, które prowadzą własne firmy 36 proc. stanowią kobiety. 65 proc. z nich deklaruje, że zakłada firmę, po to aby działać na własną rękę, czuć się wolną, swobodną i nie mieć nad sobą szefa (ewentualnie szefowej). Kierunek wydaje się słuszny. Najpierw warto samodzielnie powalczyć o kasę, a potem bawić się w politykę. Przedstawiciele wielu partii rozumują odwrotnie. Może dlatego, że w przeważającej części, są mężczyznami.