Wrzucanie nierealnych kandydatów do nierozpoczętego wyścigu wyborczego to już tradycja polskich kampanii prezydenckich. W styczniu 2004 r., na półtora roku przed poprzednimi wyborami, „Newsweek” zrobił sondaż, z którego wynikało, że szansę na zwycięstwo ma Tomasz Lis. – Szok! Muszę to przemyśleć. Zapytajcie mnie o to za rok – powiedział dziennikarz, połechtany wynikiem. Do polityki ostatecznie nie wszedł, a dwuznaczną wypowiedź przypłacił utratą pracy w „Faktach” TVN. Według tamtego sondażu Lis mógłby przegrać tylko z jednym rywalem. Jolantą Kwaśniewską. Żona ustępującego prezydenta też nie wystartowała, została szefową sztabu Włodzimierza Cimoszewicza i zatonęła wraz z kandydatem, którego kampanię storpedowały – fałszywe, jak się później okazało – oskarżenia Anny Jaruckiej. Ale w polityce, jak w przyrodzie, nic nie ginie. Ta sama firma badawcza, która w 2004 r. robiła sondaż dla „Newsweeka”, w tym roku na zlecenie „Gazety Wyborczej” policzyła szanse Kwaśniewskiej w starciu z Tuskiem w II turze. I znów była prezydentowa wygrywa.
Co takiego ma w sobie Jolanta Kwaśniewska, że wraca jak bumerang w prezydenckich rozdaniach? Wbrew pozorom nie oznacza to, że Polacy chcą, by została głową państwa – świadczą o tym późniejsze sondaże, w których jej notowania topnieją niemal do zera. Popularność Kwaśniewskiej to w dużej mierze wyraz uznania dla prezydentury jej męża, który nie może kandydować ponownie, poza tym sam niesie ze sobą pewne negatywne skojarzenia, które nie ciążą na jego żonie. Ale wskazanie na prezydentową to także sondażowy „głos” na brakującego kandydata, którego wyborcy chcieliby zobaczyć w wyścigu.
Pozycja Kwaśniewskiej pokazuje, jak szerokie jest spektrum hipotetycznych kandydatów na półtora roku przed wyborami. Nie chodzi przy tym o nazwiska, tylko o typy osób publicznych, których Polacy potrafią wyobrazić sobie w Pałacu Prezydenckim. Krańce tego spektrum wyznaczają czysta popularność i czysta fachowość. Po stronie bieguna popularności znajdują się polityczni celebryci (Jolanta Kwaśniewska) i znani dziennikarze (Tomasz Lis), po stronie fachowości byli politycy na ważnych stanowiskach (Jerzy Buzek) i w biznesie (Andrzej Olechowski), wreszcie eksperci, którzy otarli się o politykę (Marek Safjan, Henryka Bochniarz).
Czynni politycy plasują się w środku tego spektrum i to do nich zawęzi się zapewne wybór następnej głowy państwa. Zapewne, bo przez najbliższy rok będzie preselekcją, oknem szansy dla kandydatów spoza zawodowej polityki. Nawet jeśli sama Kwaśniewska na pewno nie wystartuje, jej wynik markuje miejsce dla kandydata spoza grupy „tradycyjnych podejrzanych” – niekoniecznie celebryty, czy dziennikarza, raczej byłego polityka lub fachowca. Przypadek Rafała Trzaskowskiego, toutes proportions gardées, pokazuje, że da się już w Polsce wypromować sensownego kandydata, o którym nikt wcześniej nie słyszał. Jeśli udało się z eurodeputowanym, dlaczego nie miałby się udać z prezydentem?
Wielu widzi wynik Kwaśniewskiej jako zapowiedź awansu kobiet w polskiej polityce. Ale gdyby rzeczywiście istniała taka zależność, już po poprzednich wyborach prezydenckich powinniśmy dostrzec większych udział kobiet w polityce. Tymczasem stało się coś dokładnie odwrotnego – doszło do gwałtownej maskulinizacji stylu uprawiania polityki. Owszem, Platforma Obywatelska wprowadziła do Parlamentu Europejskiego bez porównania więcej kobiet niż którakolwiek z polskich partii, ale ile z nich należało wcześniej do Platformy i awansowało w strukturach tej partii? I dlaczego najbardziej znaną posłanką Platformy pozostaje Joanna Mucha?
Polacy stawiają na Kwaśniewską nie dlatego, że marzy im się prezydentka, tylko dlatego, że są sfrustrowani stylem polityki, kojarzonym z mężczyznami. Wystarczy im prezydent, który nie będzie rozumiał polityki wyłącznie w kategoriach zapasów, będzie umiał coś więcej niż tylko pyskować, stroszyć pióra i ukrywać chamstwo pod pozorami szarmanckości. Nawet jeśli sam Tusk nie uległ tym nawykom, Platforma walczy z PiS-em jego metodami, a z całą pewnością nie zdołała wydobyć debaty publicznej z retoryki konfliktu. I tak jak rządy PiS skompromitowały politykę twardej ręki, tak rządy PO zrobiły to samo z polityką mocnej gęby.
Być może zaczynamy rozumieć, że o skuteczności polityki nie stanowi wcale naga siła. Że życie publiczne jest skomplikowaną grą zespołową, a nie prostym pojedynkiem jeden na jednego. Ostatnie cztery lata podważają wizję polityki wyznawaną przez jej filozofa, Carla Schmitta, w której istotą życia publicznego jest ciągły konflikt, a kompromis świadczy o politycznej słabości. Wyznawał ją Jarosław Kaczyński i wygląda na to, że Polacy już w to nie wierzą, a w każdym razie widzą prezydenta w roli mediatora, nie strony konfliktu. Lech
Kaczyński odejdzie z urzędu jak George Bush junior – nie tylko jako skompromitowany polityk, ale także jako pomyłka tych, którzy go poparli i nauczka dla wszystkich wyborców, by uważniej przyglądać się kandydatom. W końcu od tego jest kampania wyborcza, by ludzi ubiegających się o najwyższy urząd w państwie sprawdzić w różnych sytuacjach, prześwietlić nie tylko ich kompetencję, ale także psychikę, przetestować nie tylko determinację i stałość poglądów, ale też zdolność zawierania kompromisów i weryfikowania własnych przekonań. Kaczyński okazał się wyjątkowo niedopasowany do psychologicznych wymogów urzędu.
Nie chodzi tylko o zdolność funkcjonowania w przestrzeni publicznej, ale o gabinetowe predyspozycje. Nasz system władzy jest skalibrowany na współpracę prezydenta z premierem i nie działa, gdy prezydent stosuje zasadę nieograniczonej podejrzliwości. Owszem, głowa państwa ma za zadanie patrzyć szefowi rządu na ręce, ale przy tak zbieżnych kompetencjach jak polityka zagraniczna i tak destrukcyjnych instrumentach władzy jak weto, kontrola ta nie może polegać na ciągłym blokowaniu rządu. Gotowość współpracy nie wyklucza bynajmniej zasady ograniczonego zaufania, którą z dobrym skutkiem kierował się Kwaśniewski.
Wracając do analogii z Ameryką, można wyobrazić sobie scenariusz, w którym frustracja prezydenturą Kaczyńskiego przejdzie w mobilizację wyborców – i kandydatów – przed kolejnym rozdaniem. Doświadczenie ostatnich 4 lat uczy, że nie należy łączyć wyborów prezydenckich z parlamentarnymi, bo nawet wtedy, gdy odbywają się w odstępie kilku miesięcy, głosujemy hurtem, co odbija się na jakości decyzji. Paradoksalnie podwójne wybory to najbardziej prawdopodobne narzędzie, po jakie może sięgnąć Donald Tusk, chcąc zneutralizować swojego najgroźniejszego rywala. Tego, który teoretycznie może zająć miejsce Jolanty Kwaśniewskiej.