Jarosław Kaczyński zalicytował niewątpliwie wysoko, rzucił na stół wszystko, co miał. To już nie jakiś tam telewizyjny spot pod hasłem „Kolesie", to już nie pani Ania, która kiedyś była za PO, a dziś kocha PiS, to już nawet nie sponiewierany, płaczący stoczniowiec, którego w ostateczności 4 czerwca wysłucha i namówi do głosowania na PiS pan prezydent - to wojna u bram, a narodu nie ma kto bronić
Premier być może spłaca Niemcom jakieś zobowiązania, minister spraw zagranicznych nie protestuje, szkodnicy siedzą w rządzie i w pozostałej opozycji też. Pozostała opozycja nie chce pisać wspólnie z prezesem PiS listu do Angeli Merkel, nie chce not protestacyjnych, nawet nie wywiera na PO nacisku, aby wystąpiła z Europejskiej Partii Ludowej i wsparła w oddzielnej frakcji na przykład politykę czeskiego prezydenta Klausa, a być może nawet Declana Ganleya, którego właśnie opuścił nawet Lech Wałęsa. Widać więc, gdzie są prawdziwi patrioci, a gdzie ci, którzy może jeszcze nie są zdrajcami, ale interesu Polski przypilnować nie potrafią, nie potrafią tupnąć na Niemca, kiedy trzeba, a nawet kiedy nie trzeba. Na Niemca zawsze warto tupać. Nawet profilaktycznie. Pan prezydent w ostatnim orędziu nie musi nawet wskazywać, na kogo głosować. Wystarczy, że powie: trzeba iść na wybory. Wszystko jest przecież jasne.
Gorączka na górze, chłód na dole - tak można opisać nastroje tuż przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Im większa desperacja czy wręcz żarliwość polityków w szukaniu efektownych rzutów na taśmę, by poprawić wynik, tym większa dezorientacja lub po prostu brak zainteresowania wyborców.
Chyba przed żadnymi wcześniejszymi wyborami nastroje góry i dołów nie rozeszły się tak bardzo. Żadnych emocji wśród ludzi - mówią przedstawiciele organizacji pozarządowych, próbujący walczyć o frekwencję, która nie postawiłaby nas na szarym końcu Europy. Trudno zebrać kilkadziesiąt, a czasem nawet kilkanaście osób na przedwyborczym spotkaniu, zupełny brak zainteresowania - skarżą się kandydaci potentatów na krajowym politycznym rynku. Nawet niemieckie zagrożenie słabo się sprzedaje. W „zagrożonym" Szczecinie na tydzień przed wyborami zastanawiano się, ilu już Polaków zasiedliło niemieckie landy, bo tam mieszkań pustych i tanich dużo, na zakupy pojechać warto, a lekarze, podobnie zresztą jak przedstawiciele innych zawodów, nadal mają wzięcie.
Polska przez przypadki
Na szczecińskim uniwersytecie reklamowały się akurat wyższe szkoły z Meklemburgii i ich przedstawiciele nie ukrywali, że liczą na większy napływ polskich studentów. O orędziu prezesa PiS nie debatowano. Więcej już mówiono o tym, że Szczecin - który buntował się i krwawił w 1970 r., jako pierwszy podpisał porozumienie sierpniowe w 1980 r., pierwszy, nim przyszły instrukcje z Warszawy, utworzył swój komitet obywatelski przed wyborami z czerwca 1989 r.; ten Szczecin, z którego dziś stoczniowcy nie jeżdżą na zadymy pod Pałac Kultury, ale z niepokojem czekają na wynik kontrolowanej upadłości stoczni - nie doczekał się żadnej poważniejszej centralnej uroczystości. Nie doczekał się premiera ani prezydenta, a tylko postraszenia Niemcem przez prezydenckiego brata. I kogo Kaczyński postraszył? Tych, którzy do Brukseli latają przez Berlin, a nie przez Warszawę? Którzy są poszukiwani jako dobrzy fachowcy przez niemieckie stocznie?
Efektowne obrazki z centralnych i regionalnych konwencji z udziałem liderów, gdzie gęsto od bieli i czerwieni (u prawdziwych patriotów) lub niebieskości ze złotymi gwiazdkami (u tych, których patriotyzm można ponoć zakwestionować), przesłaniały w tej kampanii codzienność, czyli z trudem wciskane w ręce przechodniów ulotki, wędrówki kandydatów ze spotkania na spotkanie z ciągłą obawą, ile osób się pojawi i czy będą jakieś media, czy ktoś zrobi zdjęcie, a może nawet gdzieś je pokaże.
W ogólnej ocenie było nudno, gdyż poważna rozmowa o sprawach europejskich przygotowanych kandydatów (a takich było wielu w różnych ugrupowaniach) pozbawiona jest z reguły ostrych spięć, całej tej dekoracyjności typowej krajowej pyskówki. W większości kwestii wszyscy się mniej więcej zgodzą, ostrzejsze spięcia dotyczyć mogą takich spraw jak przyjęcie wspólnej waluty czy ratyfikacja traktatu z Lizbony, co obecnie ma zresztą wymiar głównie polityki krajowej. Na dodatek w tych akurat sprawach powiedziano już tyle, że emocje dawno opadły.
Ale nawet te setki, dziesiątki mniejszych debat, jakie toczyły się choćby na temat wykorzystania unijnych funduszy, granic wspólnego przeciwdziałania kryzysowi, określenia roli poszczególnych regionów w polityce krajowej i europejskiej, bez reszty zdominowała polityka centralna i cele, jakie postawiły przed sobą poszczególne ugrupowania. Cele mające wymiar prawie wyłącznie wewnętrzny, czasem wręcz doraźny, w których trudno odnaleźć europejskie strategie. „Więcej dla Polski", „Postaw na Polskę", „Silna Polska" - głosiły wyborcze hasła, w których wyraźnie unikano słowa Europa.
Kampania trwająca od wielu miesięcy miała kilka kulminacji. Afera z Libertasem i Lechem Wałęsą, sprzedaż stoczni w Gdyni i Szczecinie, premier w „rozmowie" ze stoczniowcami, spór o miejsce obchodów rocznicy czerwcowych wyborów, pisowska modlitwa o kryzys z udziałem prezydenta, jego doradców, Zyty Gilowskiej, a nawet innych byłych ministrów finansów, rządowe oczekiwanie na dane o gospodarce w pierwszym kwartale - to wszystko wprawiało polską politykę w stan podwyższonej gorączki i mogło się telewizyjnie sprzedać. Takie wydarzenia zastępowały myśli przewodnie i sens kampanii.
Nawet jeśli PO planowała, że będzie europejsko, gdyż zacznie się od kongresu Europejskiej Partii Ludowej, od przyjazdu do Warszawy kilkunastu premierów, od kandydatury Jerzy Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego, to nikt nie podjął merytorycznej dyskusji na przykład o programie europejskich ludowców; podjęto natomiast z nadzwyczajną ochotą dyskusję, czy zjazd EPL nie jest finansowaniem PO z zagranicy, czy działaczy związkowych słusznie potraktowano gazem pieprzowym i czy to pan Guzikiewicz atakował, czy też pana Guzikiewicza niesłusznie zaatakowano. Jeśli chodzi o debaty kandydatów PO i PiS, dziennikarzy bardziej interesowało, czy się odbędą, a kiedy do nich dochodziło, ciekawość nagle gdzieś się ulatniała.
Można więc powiedzieć, że była to kampania robiona z tego, co akurat znalazło się pod ręką, wyjąwszy podstawowy motyw przewodni - niepewność, co do rozwoju sytuacji gospodarczej i różne taktyki postępowania w obecnym stanie zawieszenia. Co obywatele przyjmą lepiej? Spokojne, nawet jeśli jest to spokój częściowo udawany, czekanie rządu na rozwój sytuacji czy też nieustanne podgrzewanie nastrojów przez całą opozycję? Ta ostatnia wyraźnie gra na kryzys, którego nadejście ma dodać jej skrzydeł i nareszcie pogrążyć Platformę wraz z jej rządem, „który nie pobudza gospodarki, nie nowelizuje budżetu i próbuje mówić, że jest lepiej w czasie, gdy katastrofa za progiem". Mocno punktuje to prezydent, jeden z najbardziej aktywnych uczestników ostatnich dwóch tygodni kampanii, grający z wielką szczerością i zaangażowaniem w drużynie PiS.
A za rok wybory prezydenckie, na horyzoncie samorządowe i wreszcie parlamentarne. Wybory do PE są początkiem całego nowego cyklu wyborczego z grą o coraz wyższe stawki.
Zgasło, zanim powstało
Dla PO cel był więc oczywisty: potwierdzenie swojej wyjątkowej, niezachwianej sondażowej pozycji. Każdy wynik lepszy niż w wyborach parlamentarnych jest przecież zaliczką na wybory następne, które nadejdą być może w trudniejszej sytuacji gospodarczej. I nie jest ważne, że frekwencja jest nieporównywalna, że stan mobilizacji elektoratu zdecydowanie mniejszy, gdyż dla wyborcy stawka tego głosowania jest często niejasna, a reguły niezrozumiałe. Liczy się przede wszystkim efekt psychologiczny i pokazanie szerokiej opinii publicznej, że PO jest ciągle zdecydowanie pierwsza i bez wyraźnej konkurencji. Dla takiego efektu potrzebne jest minimum 50 proc. poparcia, co daje połowę mandatów.
Dla PiS ważne jest ustabilizowanie się na poziomie wyniku z wyborów parlamentarnych, co będzie oznaczać nie tylko potwierdzenie silnej pozycji politycznej, ale także drugą już kasację tych wszystkich inicjatyw politycznych, które rodzą się na prawo od Prawa i Sprawiedliwości - od egzotycznego Libertasu począwszy, po Prawicę Rzeczypospolitej Marka Jurka i inne mniejsze byty-niebyty. Za PiS ma być znów ściana. I Radio Maryja, o którego względy zabiegało wielu, ale ostatecznie w większości dostali je kandydaci PiS.
Wynik nawet nieznacznie niższy oznacza prestiżową porażkę prezesa Kaczyńskiego, który po zawirowaniach związanych z odchodzeniem lub wyrzucaniem mniej lub bardziej niepokornych, odzyskał władzę nad partią (co jednak nie jest stanem trwałym, gdyż na porażkę wielu czeka). Słabszy wynik stawia też znak zapytania nad szansami na reelekcję Lecha Kaczyńskiego. Ta kampania stała się więc kolejną już próbą zmiany prezydenckiego wizerunku. Prezydent jest wprawdzie coraz bardziej partyjny, ale jednocześnie chce się pokazać jako pracowity i dla narodu troskliwy. Lech Kaczyński jeździ po polskiej prowincji z kandydatami PiS, wspiera ich tak jawnie, jak nie czynił tego nigdy Aleksander Kwaśniewski wobec kandydatów SLD (prezydent Kaczyński nie ma czasu na spotkanie z premierami Grupy Wyszehradzkiej, gdyż w tym czasie promuje w Nowym Sączu posła Pawła Kowala).
Ale pracuje przede wszystkim dla siebie. Orędzia, narady gabinetowe, na przykład w sprawie mediów publicznych, w sytuacji, gdy ustawa nie przeszła nawet do końca przez parlament, pospiesznie organizowane obchody różnych rocznic, choćby wyborów samorządowych, gdzie uczestników zbierano za pięć dwunasta - wszystko to są objawy zwiększonej aktywności prezydenta, skumulowanej w trakcie kilkunastu dni. Prezydent chce pokazać, że on też trochę rządzi i może nawet robić to lepiej niż rząd.
Dla SLD wybory 7 czerwca to kolejna próba przetrwania. Wypada już zadać pytanie: świadkami ilu takich prób jeszcze będziemy, nim wreszcie po lewej czy po centrolewicowej stronie powszechna stanie się świadomość, że kolejne roszady kierownictwa niczego nie zmienią? Dla SLD te pięć czy sześć mandatów nie będzie żadnym sukcesem. Za cały sukces można będzie uznać ewentualne wyeliminowanie nowych inicjatyw centrolewicowych w rodzaju Porozumienia dla Przyszłości Dariusza Rosatiego, które właściwie nie zaistniało i przyszłości nie miało. Można powiedzieć: zgasło, zanim powstało, gdyż żadnej energii w założycielach nie było. SLD natomiast nie znalazł żadnego nowego języka do rozmowy z wyborcami. Drętwe konferencje prasowe pogodzonych przedwyborczo liderów nie niosły żadnego istotnego przesłania, a fraza Grzegorza Napieralskiego - idziemy do Parlamentu Europejskiego, by współpracować, a nie po to, żeby się kłócić, jak PO i PiS o samolot - stała się wyznacznikiem poziomu lewicowej debaty.
To właśnie proeuropejska lewica, mająca na dodatek kilku bardzo dobrych kandydatów, była w wyjątkowo komfortowej sytuacji - pozbawiona strachu towarzyszącego rządzącym, wyraźnie odróżniająca się od coraz bardziej eurosceptycznego PiS, mogła próbować znaleźć dla siebie oddzielne miejsce i nadać nieco szerszy oddech tej kampanii. Mogła wyraziście powalczyć na przykład o Kartę Praw Podstawowych, narzucając więcej właśnie europejskiego dyskursu. Wpisując się jednak w tony pisowskiej modlitwy o kryzys potwierdziła, że w tym kształcie i z tymi liderami jest formacją bez przyszłości.
Można więc powiedzieć, że wszyscy odegrali swoje role, sięgając do znanych dobrze arsenałów gier wojennych. Może dlatego emocji u wyborców nie widać. Widać znużenie. A przecież, mimo wszystko, w PE możemy mieć przyzwoitą reprezentację, choćby wyłonioną głosami niewielu wyborców. Partie zmusiły się wzajemnie do wystawienia wielu dobrych i ciekawych kandydatów i właśnie etap tworzenia list, kiedy Platforma się otwierała, PiS się zamykało, lewica dzieliła, a po Polsce hasał Libertas, był politycznie najciekawszy.