Dymisja ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego jest gestem politycznym, mogącym wynikać albo z szacunku dla zasady odpowiedzialności politycznej szefa resortu za pracę podwładnych, albo z taktyki wizerunkowej rządu. Zwolennicy symboli w polityce uznają ją więc pewnie za zasadną. Pragmatycy powiedzą, że nie warto poświęcać ministra tylko dlatego, że skazany na dożywocie morderca popełnił w więzieniu samobójstwo. Bo choć chodzi o sprawę głośną i wciąż do końca niewyjaśnioną, to szef resortu sprawiedliwości ma do wykonania wiele ważnych zadań.
Wraz z dymisją pojawia się pytanie o generalną ocenę urzędowania prof. Ćwiąkalskiego. Kiedy obejmował stanowisko stały przed nim dwa zasadnicze wyzwania: doprowadzenie do epokowego rozdzielenia politycznej z natury funkcji ministra od urzędu Prokuratora Generalnego oraz uporządkowanie sytuacji w wymiarze sprawiedliwości po harcach Zbigniewa Ziobry i jego ekipy. Na pierwszym polu Ćwiąkalski poległ - choć obóz rządzący deklarował, że taka zmiana ustrojowa jest jego priorytetem, z czasem determinacja, a więc i poparcie dla ministra, jakoś osłabły. Na polu drugim szło prof. Ćwiąkalskiemu lepiej. Dość wspomnieć o zlikwidowaniu patologicznych struktur w prokuraturze, rozpoczęciu poważnej wreszcie dyskusji nad statusem sędziów i innych zawodów prawniczych, profesjonalizacji prac kodyfikacyjnych czy poprawie logistyki wymiaru sprawiedliwości.
Naturalnie, minister wchodził często w spory ze środowiskiem i rozmaitymi grupami prawniczych interesów. Spięcia te miały jednak merytoryczny, a nie ambicjonalny charakter. Nie przypominały awantur wywoływanych przez jego poprzednika.
Rychło więc może się okazać, że wszyscy - z premierem włącznie - będą tej dymisji żałować.