Jacek Żakowski: 20 lat minęło… Co czujesz, kiedy o tym myślisz?
Adam Michnik: Dumę z naszego gigantycznego sukcesu. 20 lat temu do głowy by mi nie przyszło, że cały ten proces przebiegnie tak harmonijnie, czysto i spokojnie.
Ciekawe, że to mówi człowiek, na którego wciąż leją się wiadra pomyj.
Twoim zdaniem powinienem narzekać, że zostałem skrzywdzony, niedoceniony, pomówiony? Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że będzie gorzej.
Bo rewolucja musi pożreć swoje dzieci i myślałeś, że będzie pożerała okrutniej?
Przede wszystkim pamiętałem, co działo się w II RP. Mam do niej ogromny szacunek, bo do dziś z jej dorobku czerpiemy. Wtedy Polacy ukonstytuowali się jako nowoczesny naród. Ale my, na przekór peerelowskiej propagandzie, wyidealizowaliśmy jej obraz. A uświadom sobie, jak było naprawdę. Podczas wojny z bolszewikami domagano się dymisji Naczelnika Państwa. Oskarżano go, że ma tajny telefon z Moskwą…
…Piłsudski się załamał i przed bitwą nad Wisłą wyjechał do żony.
Potem były demokratyczne wybory i uchwalenie jednej z najbardziej demokratycznych konstytucji w Europie. Ale już pierwszy demokratycznie wybrany prezydent został zamordowany po dzikiej, szowinistycznej nagonce. Demokracja rozumiana jako obywatelska wspólnota została wtedy złamana. Rok później, w Krakowie, strzelano do robotniczej demonstracji. Trzy lata później mieliśmy antykonstytucyjny wojskowy zamach stanu. Dwa lata później Piłsudski wprowadził oficerów do Sejmu, żeby zastraszyć posłów. Potem były sfałszowane wybory. Po nich aresztowanie przywódców opozycji i osadzenie ich w twierdzy brzeskiej...
…pacyfikacje wsi ukraińskich, numerus clausus, getto ławkowe, cenzura, procesy polityczne, pisarze bici przez oficerów, zabójstwa polityczne, korupcja, partyjniactwo, nepotyzm, malwersacje, Dyzma i tromtadracja…
I tak dalej, i tak dalej…
Pamiętamy ze szkoły.
A porównaj to z naszym dwudziestoleciem. Nie wszystko nam się udało, nie wszystko poszło, jak sobie marzyliśmy, ale też nic strasznego się jednak nie stało. Nasze pokolenie nieporównanie lepiej zdało egzamin z wolności i demokracji. Społeczeństwo okazało się dużo bardziej dojrzałe. Uczciwie mówiąc: gadanie o katastrofie, Ubekistanie, Rywinlandzie – to skandal. Wymyślanie świetlistej IV RP na miejsce rzekomo upadającej Trzeciej – to absurd…
…który jest w Polsce uprawiany masowo. W niedawno dominującej narracji III RP jest złem, a ty jesteś Złym. Skoro jest tak dobrze, jak mówisz, to czemu zdaniem innych jest tak źle?
Mnie to pytanie od dawna fascynuje. Dlaczego właściwie nagle tak wielu ludzi myślących, jakoś wykształconych, a często też odważnych i zasłużonych, zaczęło powtarzać głupstwa o otaczającym ich świecie, a nawet w nie wierzyć. Nie mam powodu podejrzewać tych ludzi ani o idiotyzm, ani o brak patriotyzmu. Więc skąd w nich ten rodzaj nienawiści do wolnej Polski?
No, skąd?
Na początku tłumaczyłem to sobie dwoma rodzajami niezałapania się na nową rzeczywistość. Jeden socjalny, a drugi polityczny. Bo miliony ludzi nie odnalazło się w nowej gospodarce i straciło na niej materialnie, a wiele tysięcy zajęło w nowej hierarchii miejsca niższe od własnych aspiracji. Na początku ci mniej czy bardziej słusznie rozczarowani nową rzeczywistością musieli stanowić dużą część społeczeństwa. Załamały się PGR, drastycznie obniżyła się jakość życia emerytów, wokół upadających i zwijających się fabryk powstały regiony strukturalnego bezrobocia. Transformacja nie mogła być bezbolesna. Co więcej, można było w sposób uprawniony, bo nieweryfikowalny, twierdzić, że ból byłby mniejszy, gdyby zmianę systemu skroić nieco inaczej. Ale kilkanaście lat później – kiedy przeciw niezadowolonym najmocniej przemawiał już rocznik statystyczny pokazujący, że pod każdym względem jest w Polsce lepiej niż przed transformacją – złość i rozczarowanie powinny wygasać.
A stało się przeciwnie.
Tego nie pojmuję. Nie rozumiem, skąd wzięło się przekonanie wyznawców IV RP, że nasze państwo jest właściwie nieporozumieniem i że trzeba je zbudować od nowa. To znaczy zburzyć, co mamy, i zacząć od początku.
Naprawdę tego nie rozumiesz?
Nie rozumiem tym bardziej, że jedyna istotna innowacja nowego projektu polega w istocie na wykluczeniu z życia publicznego różnych grup polskich obywateli. Dekomunizacja, lustracja, homofobia, ksenofobia – to są w projekcie IV RP jedyne konkretne hasła programowe. I wszystkie one prowadzą do nowego wykluczenia. Nie wiem, po co to komu.
Naprawdę tego nie wiesz?
No nie wiem. Co cię w tym tak dziwi?
A jakie można mieć hasła, kiedy chce się wziąć władzę, a nie ma się programu? Kiedy nie ma się innego projektu gospodarczego niż realizowany od samego początku i po zdobyciu władzy, trzeba dać Ministerstwo Finansów Zycie Gilowskiej, czyli gorzej wykształconemu Balcerowiczowi w spódnicy. Kiedy nie ma się innego pomysłu w sprawach zagranicznych – bo Unia, NATO i przyjaźń z Ameryką nie mają alternatywy? Kiedy się nie ma żadnych świeżych pomysłów na rozwiązanie problemów społecznych i kiedy jedyną faktyczną innowacją staje się zamordyzm? Każdy poradnik retoryki ci powie, że jak nie masz szans w starciu merytorycznym, jedynym ratunkiem staje się argument ad personam. Oni z tego wyciągnęli wnioski polityczne.
Ale to jeszcze nie daje odpowiedzi na moje pytanie, dlaczego tak wiele rozumnych osób w ten projekt uwierzyło. Paradoks polega przecież na tym, że ludzie, którzy mieli ogromny wpływ na kształt polskich przemian, nagle stwierdzili, że one są do niczego. Jarek Kaczyński, architekt wojny na górze, za Wałęsy potężny prezydencki minister; jego brat, Leszek – dziś prezydent, a wcześniej szef NIK, minister sprawiedliwości i ważna postać przy Okrągłym Stole; Macierewicz – minister spraw wewnętrznych, poseł kilku kadencji; Rokita – szef Urzędu Rady Ministrów, przewodniczący kilku komisji sejmowych – oni wszyscy przekreślili to, co sami budowali. Zaczęli udawać kosmitów i ludzie się na to masowo nabrali. To jest fascynujące.
Że Kaczyńscy, Rokita i Macierewicz stworzyli wspólny front?
Nie personalia są dla mnie najciekawsze, tylko mechanizmy psychospołeczne. Bo we wszystkich krajach postkomunistycznych widać dziś kryzys dotychczasowych form demokracji. Bez względu na porządek konstytucyjny, system partyjny, tradycję polityczną, poziom zamożności, sytuację lokalnej gospodarki. Ten kryzys może różnie przebiegać, ale wszędzie ma wyniszczające skutki. Zobacz, że nigdzie w naszej części Europy nie odtworzył się klasyczny zachodnioeuropejski podział na konserwatystów i socjaldemokratów.
Dlaczego?
Jak się bliżej przyjrzysz, w każdym kraju zobaczysz ciągoty do jakichś form rządzenia autorytarnego. Kończy się to różnie, ale tendencja jest czytelna i powszechna. Tej jesieni byłem w Pradze, Bratysławie, Bukareszcie, Budapeszcie, Belgradzie, Wilnie, Moskwie i Lublanie. Wszędzie masz to samo.
Z jednej strony odrzucenie elit, które przeprowadziły kraj od realsocjalizmu do demokratycznego kapitalizmu. Z drugiej, natarczywe zerkanie w stronę silnej ręki, szeryfa, wodza. W każdym kraju ludzie zadają sobie pytanie, dlaczego tak się dzieje. W każdym da się znaleźć jakieś konkretne wyjaśnienia. Wszędzie reformatorzy popełnili jakieś widoczne błędy, które mogły spowodować reakcję odrzucenia. Ale to nie tłumaczy ogólnej prawidłowości. A ona jest uderzająca. Dlaczego w krajach tak różnych, jak Czechy, Polska, Bułgaria, Ukraina, toczą się tak podobne procesy?
Może dlatego, że wszystkie te kraje miały podobne marzenia. Wszyscy chcieli do Unii, do NATO, potrzebowali zagranicznej pomocy finansowej, a Zachód wszystkim stawiał podobne wymagania dotyczące standardów politycznych, gospodarczych i prawnych. Pole manewru rządów było wąskie. Może to ta podobna bezalternatywność tworzyła podobne napięcia i powodowała podobne reakcje?
Ale ja takiej bezalternatywności nie widzę. Popatrz na prezydenta Klausa. Europa nie jest jego marzeniem. W Polsce było podobnie. Tylko ex post można mieć wrażenie, że nie było innego marzenia. Pamiętam, że abp Józef Michalik – przewodniczący polskiego episkopatu – oświadczył, iż nie głosował w referendum europejskim, bo jego wierni byli w tej sprawie podzieleni. Inny ordynariusz poinformował wiernych, iż Chrystus urodził się w Betlejem, nie w Brukseli. I to nie był margines. W PiS też istniała silna antyunijna frakcja. Sami bracia Kaczyńscy dopiero w ostatniej chwili opowiedzieli się za przystąpieniem do Unii. I przypomnij sobie, że referendum wygraliśmy rzutem na taśmę. Bo Kościół w istotnej części był przeciw. I to pomimo poparcia papieża dla „tak” w referendum. Zdecydowała postawa dwóch osób, których stanowisko wcześniej nie było oczywiste. Papież zneutralizował eurosceptyków w Kościele, a Leszek Miller w postpezetpeerowskim betonie. Bez nich projekt europejski miał niewielkie szanse.
Chyba nie tylko w sensie przystąpienia do Unii. To papież w dużej mierze sprawił, że twoje obawy z początku lat 90. jednak się nie spełniły. Nie doszło ani do wielkiego wybuchu emocji nacjonalistycznych, które na samym początku uszkodziły II Rzeczpospolitą, ani do wybuchu gniewu klasowego, który w II RP kipiał nieustannie. W III RP te emocje chwilami bulgotały, ale nigdy nie doszły do temperatury wrzenia i nigdy nie groził nam żaden niebezpieczny wybuch.
Bo ci, którzy mogli ten wybuch wywołać, byli albo za słabi, albo mieli dość rozumu, by tego nie robić. Ja naprawdę bałem się wybuchu tylko za prezydentury Wałęsy. Bo życie pod prezydenturą Wałęsy było jak mieszkanie w jednej klatce z tygrysem. Do nieustannych pomruków można się przyzwyczaić, ale to jeszcze nie znaczy, że on w pewnej chwili nie odgryzie ci głowy.
Okazało się, że to jednak jest tygrys, który mruczy i porykuje, ale głów nie odgryza.
To też nie było z góry oczywiste. Ja bałem się nie tyle jego samego, co ludzi, których on legitymizował. Tej rozgrzanej ulicy z kampanii wyborczej 1990 r. i watażków, których ona wynosiła.
I którzy okazali się niespecjalnie groźni.
Dzisiaj to też jest łatwo mówić. Ale kiedy rozbudza się takie emocje, nigdy nie wiadomo, jak one się rozwiną. Wałęsa odwołał się wtedy do tłumu, a rozemocjonowany tłum jest nieobliczalny i szybko zwrócił się przeciw niemu.
Bo jako prezydent okazał się mądrzejszy i bardziej racjonalny niż jako kandydat.
Zgoda. Jestem krytyczny wobec prezydentury Wałęsy, ale nie można powiedzieć, że nie ma żadnego pozytywnego bilansu. Był zdeterminowany, żeby nie wycofać się z rynku. Konsekwentnie prowadził politykę prozachodnią.
A jak się zorientował, że Macierewicz, Olszewski, Kaczyńscy to są awanturnicy, poszedł przeciw nim, ryzykując utratę dużej części zaplecza. Okazał się dużo mniej złym prezydentem, niż oczekiwałem. Ani Krzaklewski, ani rząd Olszewskiego, ani nawet Kaczyńscy nie byli już tacy groźni dla polskiej demokracji.
Ciekawe, że groźni dla demokracji wydawali ci się tylko ludzie, z którymi wcześniej o tę demokrację wspólnie walczyłeś.
Nie całkiem. Był moment, kiedy bardzo się bałem spadkobierców moczarowskiej formacji komunistyczno-narodowej. Kiedy system komunistyczny się sypał, w każdej narodowej partii były dwa pomysły na zakorzenienie się w społeczeństwie. Był zmierzający do socjaldemokracji nurt reformatorski i był nurt stawiający na nacjonalizm. Obserwując karierę Ziuganowa w Rosji napisałem kiedyś, że etniczny szowinizm jest ostatnim stadium komunizmu. To była droga Miloszevicia w Serbii, Ziuganowa w Rosji, Pozsgaya na Węgrzech.
U nas Poręba czy Filipski poszli ze Stanem Tymińskim i z nim utonęli.
Tu mieliśmy szczęście.
Co nie zmienia faktu, że znalazłeś się bliżej ludzi dawnej PZPR niż sporej części swoich kolegów z opozycji antykomunistycznej.
Bo uważałem, że jeśli mamy w Polsce budować normalną demokrację, to trzeba przekraczać podziały między nami a tą częścią formacji postkomunistycznej, która szła drogą Okrągłego Stołu. W 1970 r., po śmierci gen. Andersa, Stanisław Stomma napisał, że po 1945 r., w wyniku konstelacji międzynarodowej, tylko komuniści mogli rządzić Polską i wtedy zaczął się ich egzamin z patriotyzmu. Skończył swój wywód zdaniem „ten egzamin trwa do dziś”. Otóż w 1989 r. przywódcy PZPR musieli zdecydować, czy pójdą drogą Kuby, Chin, Korei, Ceauşescu, Honeckera – czyli czy będą władzy bronili do końca i za każdą cenę, czy też wybiorą drogę jej autodemontażu przez negocjacje.
I dokonali trafnego wyboru?
Nikt się dziś nie zajmuje okresem, gdy generał Jaruzelski był prezydentem Polski. Wiemy z późniejszych doświadczeń, jak skutecznie prezydent może psuć państwo, jak może przeszkadzać rządowi. Otóż nikt nie może powiedzieć, że generał jakkolwiek przeszkadzał w bardzo trudnym procesie demontowania dyktatury. Nie utrudniał procesu odbierania jego towarzyszom władzy i związanych z nią przywilejów. Nikt nigdy nawet nie sformułował zarzutu, że Jaruzelski przeszkadzał w transformacji. Co więcej – dzięki temu, że właśnie on był wtedy prezydentem, nie mieliśmy w Polsce tego, co się zdarzyło w Hiszpanii, czyli buntu zbrojnego ramienia dyktatury przeciw zmianie systemu. W Kortezach do dziś widać na suficie ślady po kulach płk. Tejero.
Uważasz, że gen. Jaruzelski jest współtwórcą polskiej transformacji?
To jest tak oczywiste, jak to, że żaden Wałęsa, Reagan ani papież nic by nie pomogli, gdyby Gorbaczow nie zrobił pierestrojki.
Oni wywarli presję…
Zapewniam cię, że gdyby na miejscu Gorbaczowa był Putin, żadna presja nic by nie pomogła. Ten system gnił i był nienaprawialny. Ale mógł gnić i trwać jak w Korei czy w Chinach. Nie było żadnej konieczności dziejowej, żeby się wtedy skończył.
W Polsce ten system się skompromitował.
Ale miał dość siły, żeby w oczach Polaków skompromitować swoich przeciwników. Przecież komuniści mogli tak grać kwitami, jak teraz robi to Kurtyka. Gdyby wtedy wstrzyknęli Polakom tę truciznę, gdybyśmy wtedy – jak dziś – zaczęli się spierać, czy Stefan Niesiołowski był łajdakiem, czy dzielnym opozycjonistą, kim byli Lech Wałęsa, abp Życiński, Andrzej Szczypiorski, to nic byśmy nie zrobili. Metodami, którymi dziś posługuje się Jarosław Kaczyński, można było na długo zamrozić PRL.
Ale byli ludźmi honoru i takich świństw nie robili?
Ja już raz użyłem formuły „człowiek honoru” i teraz wolę być ostrożny. Nie jestem od tego, by dawać certyfikaty. Ale przypomnij sobie, że jeszcze przed Okrągłym Stołem słyszałem od drugiej strony zarzut, że nie troszczymy się o Polaków na Litwie, których dyskryminują Litwini. Jako prezydent Jaruzelski miał dość instrumentów, by takie emocje podgrzać. Gdyby komuniści tak wtedy używali sprawy ukraińskiej, jak to dziś robi radiomaryjna prawica, mogli rozkręcić etniczne emocje. A tego nie robili. Przy całym potępieniu systemu komunistycznego i wszystkich zbrodni z czasów PRL oraz świństw, które zdeprawowały wielką część polskiego społeczeństwa, trzeba jasno powiedzieć: w 1989 r. ci ludzie zdali egzamin z polskiego patriotyzmu.
Znów będzie awantura…
A to czemu?
Bo ile razy nobilitujesz komunistów, zawsze wybucha awantura.
To znaczy, że to są ludzie, którym nie wolno oddać sprawiedliwości? A to niby dlaczego?
Może dlatego, że dla wielu osób to jest nie do zniesienia. Nie masz poczucia, że jako postać symboliczna poszedłeś tu za daleko?
Tu już powinienem milczeć.
Ale masz jakąś refleksję.
Nigdy nie myślałem o sobie jako o postaci symbolicznej… Ale ci wytłumaczę, jak przez te 20 lat kombinowałem. Renan powiedział, że istnienie narodu to codzienny plebiscyt. Mnie się wydaje, że trwanie demokracji to codzienny plebiscyt. Może zachowywałem się w sposób przesadny czy nazbyt spontaniczny, ale to zawsze była forma mojego udziału w tym codziennym plebiscycie. Bo dla mnie rok 1989 był cudem. Jak rok 1918. A my mieliśmy obowiązek wiedzieć, że można – jak w II RP – wygrać niepodległość i przegrać demokrację. Nieraz miałem poczucie, że benzyna została rozlana i starczy jedna iskra, żeby nastąpił wybuch. Dlatego szukałem takiego stanowiska, które zmniejszy ryzyko wybuchu.
Pamiętam dwa symboliczne momenty, opisujące twój stosunek do komunistów. Najpierw otwarcie obrad Okrągłego Stołu. Żeby wejść do sali obrad, trzeba wejść po schodach, na szczycie których generał Kiszczak wita uczestników. Chowasz się w toalecie, żeby nie musieć podawać mu ręki. To jest moment bliski moim emocjom. Trzeba się z Kiszczakiem dogadać, choć estetycznie jest to nieprzyjemne.
Trzeba to było przełknąć.
A druga scena to powrót premiera Millera z negocjacji w Kopenhadze. Miller triumfuje. Ty go na powitanie publicznie całujesz. Pokonałeś kosmos dzielący wstręt od afirmacji.
Tak to pokazali w telewizji. A prawda była taka, że przyszedłem na konferencję prasową. Byłem przejęty, wzruszony zamknięciem negocjacji w sprawie członkostwa w Unii, ale siedziałem na sali jak wszyscy dziennikarze. Miller mnie zauważył i zaczął mówić, że na sali jest człowiek, któremu zawdzięczamy… i tak dalej. Poprosił mnie na scenę. Wtedy walnęliśmy niedźwiedzia.
O tego niedźwiedzia mi chodzi.
A ja nie umiem mieć sobie tego za złe. Millerowi to się należało. Popełnił masę błędów w swojej politycznej karierze, ale też szalenie dużo zrobił, żeby Polska weszła do Unii. A wtedy nic ważniejszego dla Polski nie było. I tyle. Ja mogę się brzydzić szmaciakami, którzy za Millera podnieśli w SLD głowy. Mogę być bardzo krytyczny wobec późniejszej decyzji Millera, żeby kandydować do Sejmu z list Samoobrony obok Zygmunta Wrzodaka i Andrzeja Leppera. Ale tego, co zrobił dla wejścia Polski do Unii, to przecież nie przekreśla. I za to będę mu zawsze wdzięczny.
To rozumiem. Ale spójrz na te zagrożenia, których najbardziej się bałeś. Przez kilkanaście lat udawało się utrzymać je w ryzach. I kiedy one wybuchły? Wtedy, kiedy symbolicznie zatarła się granica między ludźmi PRL a antypeerelowską opozycją. A ona się właśnie wtedy zatarła.
Przez lata miałem wrażenie, że idziemy w dobrą stronę, ale po bardzo wąskiej grani i starczy parę fałszywych kroków, żeby się z niej zwalić. Bałkany, Kaukaz, Rosja, Białoruś, Ukraina spadały ze swoich grani. Czułem się odpowiedzialny za to, żeby tak się w Polsce nie stało. A polska równowaga była cały czas krucha. Nie tylko sukcesy Tymińskiego i rządy Olszewskiego mi to uświadomiły, ale też Marian Krzaklewski porównujący nową konstytucję do agresji sowieckiej w 1920 r. Bałem się jak diabli, że tę demokrację przegramy. I mało brakowało. Premier Giertych potwierdził moje obawy, kiedy po wejściu do rządu powiedział z trybuny sejmowej, że zrealizował się czarny sen redaktora Michnika. Miał rację. Ale na szczęście ten czarny sen nie trwał długo. Sami się zagryźli i stracili władzę.
Ale dlaczego tę władzę zdobyli…
No właśnie. Moim zdaniem za rządów Millera duża część SLD straciła instynkt samozachowawczy, jeżeli chodzi o przekręty, kombinowanie, korupcję.
Przestali wierzyć Ewie Milewicz, że im wolno mniej.
Uznali, że skoro zgarnęli całą pulę, to będą rządzili wiecznie i im wszystko wolno. Bo przecież mieli prezydenta, rząd, większość sejmową i kompletnie rozbitą opozycję.
I po swojej stronie Michnika, który był nie tylko naczelnym „Gazety”, ale też trendsetterem wszystkich liczących się mediów.
A co ja miałem wspólnego z opolską wierchuszką SLD, która w komplecie trafiła do kryminału? Na oczy ich nie widziałem. Ani ich kolegów z Wrocławia, Wybrzeża czy Starachowic. Nie mieli żadnego powodu przypuszczać, że mogą na mnie liczyć. Przeciwnie. Przecież Szmaciak podjął całą operację wokół ustawy medialnej tylko po to, żeby ograniczyć możliwości Agory, a nie po to, żeby nam pomóc. To Kaczyński wymyślił, że ja autoryzuję przekręty, chociaż było dokładnie na odwrót. Przypomnij sobie całą akcję „Gazety” o niezatapialnych, czyli skorumpowanych bonzach z SLD. Ja wtedy bardzo szybko zrozumiałem, że SLD godzi w jakość polskiej demokracji. Natomiast koalicja PiS, a zwłaszcza koalicja PiS-Samoobrona-LPR, godziła w istotę demokracji. Postkomuniści psuli demokrację. A wizja Kaczyńskiego, Leppera, Giertycha była putinowska. Miała zamienić demokrację w atrapę.
Ale w Polsce to nie było takie łatwe, bo po kilkunastu latach powstała już infrastruktura rynku i demokracji. Stosunkowo niezależne sądy, trybunały, media, przedsiębiorstwa. IV RP się od tej infrastruktury odbiła. Jeszcze w końcu lat 90. zmiana ministra, a czasem i wiceministra finansów wywoływała trzęsienie ziemi na giełdzie i w kantorach. Zmiana szefa NBP z Balcerowicza na Skrzypka nie miała wpływu ani na kurs złotówki, ani na cenę akcji. Rynek i demokracja w decydującym stopniu zautonomizowały się wobec bieżącej polityki.
To jest ważny dorobek tych dwóch trudnych dekad. Masz w polityce całą masę wariatów, masz klasę polityczną konsekwentnie psującą klimat życia publicznego, duża część mediów chętnie bierze w tym udział, a życie jednak toczy się mniej więcej normalnie i do przodu. Ostatnie wybory pokazały, że zdrowy rozsądek instynktownie zwycięża. Mimo całej tej zmasowanej propagandy klęski ludzie nie dali się nabrać, wierzą raczej własnym oczom niż politykom i mediom. Ale ja bym nie bagatelizował treści, które wciąż się do naszych uszu sączą ze sfery publicznej. Jednak ten paranoiczny nastrój ma cenę, którą musimy płacić. Nie da się przecież prowadzić normalnej rozmowy o sprawach poważnych, kiedy wciąż jesteśmy atakowani przez kolejne absurdy, fantazmaty, teorie spiskowe.
Problem polega na tym, że Jarosław Kaczyński nie jest zdolny do prowadzenia sporów politycznych, bo w istocie nie ma politycznych poglądów. Jedyny jego pogląd sprowadza się do tego, że to on powinien w Polsce rządzić. Wszystko inne się w jego poglądach chaotycznie zmienia, bo jest nieistotne. Bo tylko władza jest ważna.
Ale nie każda władza. Takich polityków byś w Polsce znalazł więcej. Jarosław Kaczyński jest dla Polski groźny, bo jemu chodzi o władzę autorytarną. Jego program polega w istocie na tym, że on ma rządzić, a wszyscy mają się go bać. Koniec. Kropka. Reszta to marketing, opakowanie, przypadek. Tu – muszę powiedzieć – nabrałem szacunku dla premiera Pawlaka. Bo on doskonale rozumiał to, co nie było jasne dla Leppera, dla Giertycha ani dla wielu pozornie rozumnych inteligentów, którzy się zamieszali w POPiS, a nawet w sam PiS. W sondażach PSL miał 5 proc. Nie byli pewni, że uda im się jeszcze raz wejść do Sejmu. Ale do rządu Kaczyńskiego nie weszli, bo rozumieli, do czego to prowadzi. Chociaż musieli też rozumieć, że w społeczeństwie jest duże przyzwolenie dla władzy autorytarnej. We wszystkich społeczeństwach postkomunistycznych jest ono bardzo duże.
Większe dziś niż 20 lat temu?
Dużo większe. Wtedy był kult wolności. Jeśli nawet ktoś potrzebę autorytarną odczuwał, to się nie przyznawał. Wałęsa czy Jelcyn byli akceptowani mimo autorytarnych zachowań, ale to przyzwolenie dotyczyło ludzi uważanych za twórców rewolucji wolności. A teraz poklask zdobyć może każdy, kto wiarygodnie obieca porządek i bezpieczeństwo. Dlatego nie lekceważę Kaczyńskich.
Nowa rzeczywistość dla każdego jest szansą, ale i zagrożeniem. A władza autorytarna wszystkim obiecuje, że zagrożenia znikną. Jest z robotnikami przeciw obcym inwestorom, z biznesmenami przeciw związkom i obcej konkurencji, z przedsiębiorcami przeciw urzędnikom. W miarę, jak nowy system się stabilizuje, oferta autorytarna trafia do kolejnych grup, dla których w pierwszej fazie transformacji była nie do przyjęcia.
Jeżeli twój konserwatyzm źle znosi emancypację gejów, możesz liczyć, że autorytarna władza zabroni im publicznych demonstracji. Boisz się pedofilii – władza ich wykastruje. Drażni cię obrazoburcza kultura – władza zrobi z nią porządek. Drażnią cię bogacze – Chodorkowski, Krauze, Kulczyk. Irytują cię ich pałace, samoloty, wyspy, które kupują, a o których nawet marzyć się boisz. Autorytarna władza pokaże, gdzie ich miejsce. Staram się myśleć optymistycznie. Ale obaj jesteśmy jak gęsi. Mamy gęgać na widok zagrożenia. A ono może wrócić.
Ważny jest sos, trend epoki, otoczenie międzynarodowe, intelektualne czy polityczne mody. A one są dużo lepsze niż cztery lata temu. Polska polityka jest o pół fazy za amerykańską. Za Clintonem przyszedł w Polsce Kwaśniewski. Za Bushem – Kaczyńscy i Rokita. Ewolucja, jaką przechodzi Tusk, oddala Platformę od Busha i zbliża ją ku Obamie.
Optymistycznie można sobie myśleć, że tu i tam ekstrema się tępią. Zwłaszcza prawicowo-populistyczne ekstrema. Ale jak pójdzie gorzej, jak będzie więcej bezrobocia, więcej kryzysu, więcej biedy...
A będzie. I w Ameryce, i w Polsce.
...to ja nie wykluczam, że wróci syndrom republiki weimarskiej, której nikt nie chciał bronić. Te analogie są bardzo ryzykowne, ale ważny jest mechanizm, który popycha ludzi w podobnym kierunku. Przecież IV RP popierali nie tylko troglodyci, ale też ludzie nieźle wykształceni.
Bo ważne było poczucie, że po zmianie systemu sprawiedliwości nie stało się zadość. To co dla mnie było cudem poczęcia III Rzeczpospolitej – wolność odzyskana bez jednej stłuczonej szyby, bez jednej barykady, gilotyny albo szubienicy – dla nich jest najcięższym zarzutem.
Dla Rymkiewicza wolność bez wieszania jest ułudą wolności.
Rymkiewicz tylko obrazowo napisał to, co inni od dawna myśleli. Gwiazdowie, Wyszkowski, Macierewicz, Kaczyńscy, Olszewski mówili to samo, choć może mniej dosadnie albo bardziej topornie. Każdy z tych przypadków osobno można jakoś psychologicznie zrozumieć tłumacząc go zbędnością, nieumiejętnością odnalezienia się w nowej rzeczywistości. Ale w skali społecznej indywidualne porażki wszystkiego nie tłumaczą. Zresztą każda z tych osób ma swoje sukcesy. Tytuły, ordery, zaszczyty, pełnione urzędy czy funkcje. I to samo masz z całą tą grupą młodszych publicystów, naukowców, intelektualistów, którzy opanowali większość świata mediów, ale ciągle się skarżą, że salon ich wyklucza, że są sekowani, prześladowani, dyskryminowani. Nie wiem, skąd to się bierze.
Ja w tym środowisku – od Krasnodębskiego przez Bronka Wildsteina i Pawła Śpiewaka po Piotra Semkę i braci Karnowskich – widzę ten sam problem. Nieobecność w chwili wielkiego przełomu. To wszystko są ludzie, których z różnych powodów nie było na pokładzie, kiedy 20 lat temu w Polsce działy się rzeczy najważniejsze. Stąd to ciągłe marzenie o nowym początku, w którym wzięliby udział.
Ja na to nie mam słuchu. Moje życie tak się ułożyło, że nigdy nie chciałem mieć żadnego formalnego statusu. To jest przywilej i skaza. Bo to mi zamyka oczy na różne aspiracje ludzi, którzy potwierdzenia szukają w formalnej przynależności. Do głowy by mi nie przyszło, żeby gigantyczną radość i dumę z cudu odzyskania wolności przez Polskę zatruwać sobie tym, że nie dostałem posady.
To nie jest kwestia posad. To jest kwestia miejsca przy wiosłach w zwycięskiej osadzie albo udziału w zbiorowej fotografii zwycięzców.
To potrafię zrozumieć. Ale oni nigdy tak nie mówią. Mówią, że sprawiedliwości nie stało się zadość.
Bo nie stało się zadość.
Nie stało się. Ale jakoś wśród tych dzisiejszych radykałów nie było chętnych do rewolucyjnego obalenia tamtego systemu. Nikt z PiS nie stawiał barykad, nie zaatakował KC z kałasznikowem w ręce. Nikt z propagandystów IV RP nie spędził życia w partyzantce z granatami za paskiem. Wyjść z komunizmu można było tylko przez kompromis. W 1989 r. nikt nie miał pomysłu, jak to inaczej zrobić. A kompromis musiał mieć swoją cenę. I co? Nie warto było tej ceny zapłacić, żeby odzyskać wolność? Ja mimo wszystko uważam, że dla Polaków to był interes stulecia, a może tysiąclecia.