Tak się złożyło, że przed Euro odbył się doroczny turniej piosenkarski Eurowizji, zresztą poprzedzony eliminacjami, jak by to była kolejna dyscyplina sportowa. Nasza przedstawicielka o trudnym do zapamiętania nazwisku (pseudonimie?) w półfinale wypadła znakomicie, natomiast w końcowych rozgrywkach poległa. Jeszcze w dniu konkursu głównego prasa krajowa pisała, że cała śpiewająca Europa widzi w niej faworytkę, co się jednak nie potwierdziło. Z występami naszych futbolistów bywało w przeszłości podobnie (świetni w eliminacjach, fatalni w finałach), lecz nie tylko dlatego warto zatrzymać się na dłużej przy Eurowizji, imprezie skądinąd wyjątkowo nudnej i marnej pod względem artystycznym.
Co się rzucało w oczy? Po pierwsze, była to popowa wizja Europy Unisex, w której różnice kulturowe i narodowościowe są w stadium zaniku. Gdyby nie pojawiające się na ekranie informacje, z jakiego kraju pochodzi popisujący się właśnie artysta, widz nie byłby w stanie rozpoznać jego narodowości. Prawie wszyscy śpiewają po angielsku i wyglądają niemal identycznie: mężczyźni, umiejętnie skrywający swą męskość, i dziewczyny, sztuczne blondynki, mające identyczny makijaż, fryzurę itp., i nawet podobnie poruszające się na estradzie. Melodie też zresztą są podobne, i to od wielu lat; przypuszczam, że gdyby telewizja omyłkowo puściła relację z któregoś z poprzednich turniejów, nieprędko byśmy się połapali, że oglądamy kolejny raz to samo. I druga dająca do myślenia obserwacja, nasuwająca się podczas końcowego liczenia punktów przyznawanych piosenkarzom przez publiczność wszystkich europejskich krajów. Jak się okazało, nawet w takich niezbyt poważnych sytuacjach odzywają się stare sentymenty: przykładowo kraje skandynawskie głosują na siebie nawzajem, podobnie bałkańskie i nawet byłe republiki sowieckie zademonstrowały solidarność.