Decyzja o tym, by od 2009 r. polskie sześciolatki posłać do szkoły, zapadła już dość dawno. W kilku miastach odbyło się coś w rodzaju próby generalnej: przesunięto oddziały zerówkowe z przedszkoli do szkół (po to, by zwolnić miejsca w przedszkolach młodszym dzieciom). Rodzice grozili nawet głodówkami: a że te dzieci za małe, a że psychicznie niedojrzałe do szkoły, a że szkoły za straszne. Ostatnio poseł Joanna Kluzik-Rostkowska, minister pracy w rządzie PiS, wywołała dyskusję, czy nie zrobić tak: posyłać do szkoły najpierw jedną połowę danego rocznika – tych urodzonych do końca czerwca, a dopiero w następnym roku resztę, która miałaby czas na osiągnięcie owej szkolnej dojrzałości.
Nadaje się więc sześciolatek do szkoły czy też nie? Zespół naukowców z Akademii Świętokrzyskiej w Kielcach przeprowadził badania na ten temat. Przebadano 70 tys. dzieci ze wszystkich województw, które w 2006 r. osiągnęły ten wiek, to znaczy co piątego polskiego sześciolatka. Badaniami objęto wszystkich rodziców tych dzieci, a także 6 tys. ich nauczycieli.
Sześciolatki podzielono na dwie grupy w zależności od miesiąca urodzenia. Do pierwszej grupy zaliczono te, które właśnie skończyły w przedszkolach albo w szkołach zerówkę, czyli roczne obowiązkowe przygotowanie do I klasy. Do drugiej – te, które miały kurs zerowy przed sobą. Dzieci wybrano losowo z różnych środowisk z miast różnej wielkości, miasteczek, osiedli i wsi.
Zawodówka – nigdy w życiu!
Większość dzieci wychowuje się w rodzinach pełnych. Podobno pierwszy kryzys pary przechodzą po czterech latach, a potem po siedmiu wspólnego życia. Małżeństwa rodziców badanych sześciolatków ostały się i trzeba mieć nadzieję, że krzywdy rozwodowej masowo dzieciakom nie wyrządzą. Mają wobec nich wielkie plany.
90 proc. rodziców żyje. Są jeszcze młodzi. Mamy mają średnio 33 lata, ojcowie – 36 lat. Przeważnie oboje pracują w pełnym wymiarze godzin, częściej ojcowie – do 80 proc. Ci ze wsi mają średnio po troje dzieci, ale bywają też rodziny liczniejsze. Ogółem jednak przeważa model dwa plus dwa. Jedna czwarta rodziców ma tylko jedno dziecko – właśnie sześciolatka.
40 proc. sześciolatków mieszka w domach jednorodzinnych. Pozostali w blokach, niektóre rodziny wynajmują mieszkania. Niecałe 20 proc. mieszka z dziadkami. Co piąty sześciolatek ma własny pokój (to powszechne zwłaszcza w mieście). Nieźle, jak na biedny kraj i liche zarobki – średnio 2 tys. zł miesięcznie na rodzinę. Telewizor jest wszędzie, lecz – uwaga! – komputerem z podłączeniem do Internetu dysponuje 40 proc. rodzin. Wykształcenie rodziców to najczęściej zawodowa szkoła zasadnicza i średnia. Ale aż 20 proc. ma wyższe; to więcej niż w całej populacji Polaków. Matki są lepiej wykształcone od ojców. Wielu rodziców uczy się nadal albo studiuje.
Jakiego wykształcenia chcieliby dla swych dzieci? Wyższego. Robotnicy po zawodówkach też. Jeśli los nie pozwoli, trudno, ostatecznie może być szkoła pomaturalna. Ale w żadnym razie – zasadnicza. Wspaniały polski run na wykształcenie gruntuje się. Co więcej, 30 proc. rodziców pragnęłoby, żeby ich dzieci zrobiły doktoraty! To nie są pobożne życzenia. Dzieci inteligentów idą hurmem do wyższych uczelni, ponieważ rosły w przeświadczeniu, że skończenie studiów jest obowiązkowym fragmentem linii życia, czymś oczywistym.
Przedszkolak, syn niewykształciucha, słyszy teraz od ojca: marzę o tym, żebyś był licencjatem. Magistrem. Doktorem nauk. A co do matury, to ona jest oczywista jak chleb powszedni. Jakże daleko odeszliśmy od ambicji, wśród których rosło kilka pokoleń: jak najszybciej konkretny zawód i do roboty. Czy te marzenia są realne? Socjologowie oświaty, m.in. prof. Zbigniew Kwieciński, od kilku ładnych lat zwracają uwagę, że ugruntowane w potocznej opinii przekonanie, iż szkoły wiejskie są znacznie gorsze od miejskich, mija się z prawdą. Wiejskie podciągnęły bardzo poziom, natomiast obniżył się on w placówkach położonych w miejskich enklawach biedy – dzielnicach, w których częściej występują dysfunkcyjne rodziny, mało dbałe o szkolne życiorysy dzieci.
Zobaczmy, kto uczy sześciolatki. Spośród 6 tys. zbadanych nauczycieli, a właściwie nauczycielek, 96 proc. ma wyższe wykształcenie, a na wsi ma je 99 proc.! Kilkanaście osób z tej kadry zrobiło doktoraty, a 1182 skończyło podyplomowe studia specjalistyczne. Przekonanie, że nauczycielce małych dzieci starczy liceum, odeszło do lamusa, a i takich liceów już dawno nie ma. Taka kadra to potęga, warta każdych pieniędzy (niestety, pieniądze, jakie otrzymuje, są zawstydzające). Oto wieś Góra na ziemi białostockiej. Cóż tam za dwie nauczycielki uczą w maleńkim przedszkolu – jaka inteligencja, pomysły, znajomość rzeczy, piękny polski język. Elitarne miejskie szkoły mogłyby ich Górze pozazdrościć. Osoby znające środowisko twierdzą, że nauczycielki małych dzieci, w przeciwieństwie do uczących te starsze, lubią swoją pracę. Ktoś, kto nie lubi pracować z maluchami, nie wytrzyma długo.
Miejskie lepsze, wiejskie gorsze
Sześcioletni Jaś i Małgosia z miasta, którzy rozpoczynają obowiązkowy roczny kurs przygotowawczy przed podstawówką w przedszkolu lub w klasie przedszkolnej szkoły podstawowej, biją na głowę Dorotkę i Kamilka ze wsi, którzy również przystępują do rocznego przygotowania.
Jaś i Małgosia prezentują zdecydowanie wyższą dojrzałość szkolną, to jest mierzoną Testem Dojrzałości gotowość dzieci do czytania, pisania, liczenia, a także – umiejętność myślenia skutkowo-przyczynowego, którą ocenia się m.in. na podstawie rozpoznawania niedorzeczności na obrazkach.Nawet w tak, zdawałoby się, łatwym zadaniu, jak określenie swego wieku, 91,7 proc. dzieci miejskich podało go poprawnie, a spośród wiejskich umiało to zrobić 84,5 proc. Podobnie było z odpowiedziami na pytania o porę roku, nazwę miesiąca i dnia, w którym dzieci badano, z umiejętnością wyodrębniania głosek w wyrazie, ze zrozumieniem tekstu czytanego przez nauczyciela, układaniem obrazka z fragmentów, znajomością liter pisanych i cyfr, z doborem podpisu pod obrazek.
Jaś i Małgosia lepiej od kolegów ze wsi opanowali ponadto czynności samoobsługowe. Są bardziej niż Kamil i Dorotka samodzielni i częściej wykonują zadania bez pomocy. W ogóle lepiej je wykonują, począwszy od rozumienia treści polecenia przez koncentrację, wytrwałość, aż po pewność swych decyzji prowadzących do celu. Wiejskie są bardziej zrównoważone od miejskich i częściej potrafią kontrolować swoje emocje. Są po prostu od miejskich grzeczniejsze. Skromna przewaga.
Wyniki wszystkich badań zależą od płci. I na wsi, i w mieście we wszystkim lepsze są dziewczynki. W próbach matematycznych też. Koresponduje to z przewagą dorosłych kobiet nad mężczyznami: coraz bardziej one nad nimi górują wykształceniem. Matki naszych sześciolatków są też lepiej wykształcone niż ich mężowie.
Czemu przypisać przewagę dzieci miejskich nad wiejskimi? Już samo miasto rozwija – zmieniające się sekwencje ulicznego ruchu, zapachy, światła, tempo, szybkość. Na wsi mniej jest zmian, więc i mniej możliwości porównywania jednych przejawów życia z innymi. Ale najważniejsze: rodzice wiejskich dzieci co prawda rozumieją wagę komputera, Internetu i posiadania przez dziecko własnego świata we własnym pokoju. Jednak czytanie książeczek i rozmowy z dzieckiem jeszcze nie weszły do repertuaru ich domowych środków prowadzących do celu. Albo zaharowani rodzice nie mają na nie sił i chęci.
Cudowne wyrównanie
Weźmy teraz pod lupę drugą grupę sześciolatków – tych, które właśnie ukończyły roczny kurs przygotowawczy w przedszkolu lub w grupie przyszkolnej. I tu – coś niewiarygodnego. Po roku treningu różnice między dziećmi ze wsi i z miasta niemal całkowicie zanikają. To ten dodatkowy dowód na świetność ich nauczycieli. Ta przemiana nie bierze się przecież z samego tylko przychodzenia dziecka na zajęcia. Poziom wiadomości ogólnych Jasia, Małgosi, Kamila i Dorotki, przedtem tragicznie różny, teraz jest podobny. Poziom analizy i syntezy słuchowej – też. Gotowość do czytania, pisania, liczenia – jak wyżej. Te dzieci wyrównały się, jakby ktoś z nich zrobił naczynia połączone. Kamil i Dorotka są jak szybko chłonące gąbki (gdzie się podziała dawna stuporowatość i dzika nieśmiałość wiejskich dzieci?) – są chętne i czekające. Ale trzeba wiedzieć, jak im wodę podać, żeby w rok rozkwitły.
Latami pisało się i mówiło o wyrównywaniu szans. Szkoły wiejskie podniosły niesłychanie poziom, to fakt. Ale zlikwidowano, zwłaszcza na wsiach, tysiące przedszkoli z karygodnej, bezmyślnej oszczędności. Wyniki badań kieleckich naukowców dowodzą tymczasem niezbicie, że najlepszym sposobem na wyrównywanie szans jest przedszkole. Tam można nadrobić braki. W szkole na ogół już nie, bo nie ma w niej czasu na uczenie dziecka nazw przedmiotów, kolorów, uczuć i trzymania kredki w ręku. Zaległości ciągną się dalej i dalej. Zanim dziecko się nauczy, że słońce nazywa się słońcem, klasa jest już o milę dalej.
Przedszkole jest arcyważne również dlatego, że nauczycielki na wsi uczą także rodziców, jak z dzieckiem trzeba się bawić, co mu czytać, jak rozmawiać, żeby najlepiej się rozwijało.
Kiedyś Dorotka, a Kamil z pewnością poszliby jako „z natury gorsi, bo ze wsi” do szkoły zasadniczej, żeby się nauczyć fachu. Wszakże 80 proc. absolwentów podstawówek ze wsi szło do takich szkół. A Jaś z Małgosią poszliby do ogólniaka. Teraz jeśli Jaś z Małgosią pójdą do liceum świetnego, jakiegoś warszawskiego Batorego albo Witkacego na przykład, to będą lepsi od Dorotki i Kamila – nie ma rady. Lecz jeśli jedni i drudzy trafią do standardowych ogólniaków, których teraz w Polsce masa, będą świetnymi młodymi ludźmi, którzy w odróżnieniu od dziadków zrozumieją treść dziennika telewizyjnego. Będą też komputerowi, wielojęzykowi, oblatani w świecie. Tylko jak najwcześniej muszą pójść do przedszkola. Tylko i aż tyle.
Ze stanem umysłów sześciolatków jest więc nieźle. Ale ze zdrowiem – nie najlepiej. 9 proc. ma wady wrodzone i rozwojowe, aż 30 proc. – choroby przewlekłe, najczęściej alergię i astmę. Problemy ze słuchem – 3 proc., wzrokiem – 7 proc. Dużo m.in. zatruć, urazów i zaburzeń sensorycznych. Więcej u dzieci na wsi. Potrzebni więc są foniatrzy, logopedzi, niezbędne zajęcia korekcyjne i wyrównawcze. Ale co tam mówić o foniatrach, kiedy opieką stomatologiczną objętych jest tylko 65 proc. dzieci. Reszta jest z próchnicą za pan brat.
Opieki psychologów prawie nie mają (doświadcza jej tylko 2 proc. dzieci), choć wiele cierpi na nadpobudliwość, defekty uwagi i ma problemy z agresją. Z wychowaniem fizycznym – też marnie. Nie biorą udziału w żadnych zajęciach sportowych poza zabawami ruchowymi w swoich placówkach. Znikomy procent pływa, jeździ na nartach, gra w tenisa. Wygląda więc na to, że pierwsze polskie sześciolatki, które pójdą do szkoły wcześniej niż ich poprzednicy, to pokolenie trochę cherlawych mózgowców.
Badania zostały sfinansowane przez Europejski Fundusz Społeczny w ramach sektorowego Programu Operacyjnego Rozwój Zasobów Ludzkich.