Wciąż nie znamy odpowiedzi na pytania związane z największą aferą wolnej Polski, czyli rozbiorem Lotosu i sprzedaniem 30 proc. jego akcji Saudi Aramco za rażąco niską cenę. Dlaczego prezes PiS zgodził się, aby Daniel Obajtek, były wójt Pcimia, awansowany na prezesa Orlenu, zniszczył Lotos, największą firmę na Pomorzu? Wersja, że po połączeniu Orlenu z Lotosem powstanie potężny koncern paliwowy, któremu saudyjski partner, będący w doskonałych relacjach z Rosjanami, pozwoli się uniezależnić od dostaw z Rosji, brzmi mało wiarygodnie. Wydała się podejrzana Markowi Niechciałowi, ówczesnemu prezesowi UOKiK, który stwierdził, że nie jest kompetentny, aby wydać zgodę na fuzję, i odesłał do Komisji Europejskiej. Połączenie Orlenu z Lotosem, czyli firm, które ze sobą konkurowały, miało stworzyć podmiot o monopolistycznej pozycji. Prezes UOKiK umył ręce, unikając prawnej odpowiedzialności za podejrzaną transakcję.
NIK skontrolowała ją dopiero po przegranych przez PiS wyborach – wcześniej Obajtek nie udostępniał kontrolerom dokumentów. Izba uznała, że za akcje Lotosu nabywca zapłacił co najmniej o 5 mld zł za mało (według oceny samego Orlenu różnica ta wynosiła 4 mld zł). Obajtek tłumaczył to przyszłymi zyskami z synergii, które miały przekraczać 10 mld zł. Przeliczył się. Na koncie strat Orlenu za jego prezesury oprócz wspomnianych 5 mld jest też inna kwota: 1,6 mld zł. To słynna zaliczka, którą koncern zapłacił szwajcarskiej firmie za dostawy ropy, które nigdy nie dotarły. Pozostałe transakcje, jak sprzedaż terminali Lotosu za bezcen czy pozbycie się 400 stacji benzynowych Lotosu, wydają się przy tym drobiazgiem.
Fuzję Orlenu z Lotosem autoryzowało kilka prominentnych firm konsultingowych – dostały za to 250 mln zł. Ich prawnicy zabezpieczyli się zapisem, że nie do wszystkich materiałów mieli dostęp, ale pieniądze wzięli.