Sejm uchwalił tzw. ustawę incydentalną Szymona Hołowni, według której sprawy związane z tegorocznymi wyborami prezydenckimi ma rozpatrywać nie Izba Kontroli Nadzwyczajnej SN, ale 15 sędziów najstarszych stażem w SN. Ustawa eliminuje więc neosędziów. Ale nie załatwia problemu i nie przyda się do niczego. To, że Andrzej Duda ją zawetuje, jest pewne, bo zawsze deklarował, że nie podpisze niczego, co kwestionowałoby status mianowanych przez niego sędziów. Ustawa kwestionuje zaś ich status, odsuwając od orzekania w sprawach wyborczych.
Pomysł uchwalenia tej bezużytecznej ustawy szkodzi wiarygodności wyborów, bo podtrzymuje przekonanie, że są one zagrożone. Mimo że od poprzednich nic się nie zmieniło: nadal o wyborach orzekają ci sami neosędziowie. A prawnicy zgodnie powtarzają, że orzeczenie o ważności wyborów nie jest warunkiem podjęcia obowiązków przez prezydenta (w wyborach prezydenckich) czy parlamentarzystów (w wyborach parlamentarnych). O kwestię neoizby w SN nie martwiono się w trakcie poprzednich wyborów, więc i teraz nie należało z niej robić problemu.
Pewien problem mógłby być z orzeczeniem o nieważności wyborów. Ale po pierwsze, by tak się stało, musiałyby zaistnieć trudne do wyobrażenia okoliczności. A po drugie, prezydent, który zwykle składa przysięgę przed Zgromadzeniem Narodowym mniej więcej 30 dni przed orzeczeniem o ważności wyborów, już objąłby swoje obowiązki, nie byłoby więc bezkrólewia. Byłby natomiast proces sądowego ustalenia, czy orzeczenie neoIzby Kontroli Nadzwyczajnej SN jest orzeczeniem sądowym w rozumieniu konstytucji i prawa międzynarodowego.
Jaki proces? Choćby taki, jaki już dziś podpowiada RPO Marcin Wiącek w sporze o refundację wydatków wyborczych PiS: by sprawa niewykonania orzeczenia IKN SN przez organ administracji, którym jest PKW, trafiła – w razie odmowy przez ministra finansów wypłaty pieniędzy partii – do oceny sądu administracyjnego, który zbada, czy orzeczenie Izby ma moc prawną.