Oto znów słyszymy, że rząd chce wprowadzić „cenzurę w internecie”, bo treści z Twittera (czyli X) będzie można usuwać bez procesu sądowego. A jak jest naprawdę? Naprawdę to trochę jak z tymi samochodami rozdawanymi na placu Czerwonym (jeśli ktoś nie zna tego starego dowcipu: nie na tym placu, tylko na innym; nie samochody, tylko rowery; i nie rozdają, tylko kradną).
Zacznijmy więc od tego, że nie polski rząd, tylko Unia Europejska, bo chodzi o wprowadzenie u nas w życie obowiązującego już od pewnego czasu rozporządzenia DSA (Akt o usługach cyfrowych). Jakiś rząd i tak musi to wprowadzić w życie, nie ten, to następny. Rozporządzenie definiuje pojęcie „bardzo dużej platformy online” (VLOP). To Twitter, Facebook, YouTube i TikTok, ale także Zalando, Amazon, Wikipedia i kilka serwisów pornograficznych. Na VLOP-y nakładany jest szczególny obowiązek współpracy ze wskazaną instytucją państwową (w Polsce ma to być UKE, czyli Urząd Komunikacji Elektronicznej), żeby decyzje mogły zapadać w trybie administracyjnym, bez czekania latami na sprawę w sądzie.
Nie chodzi tylko o usuwanie treści, ale ogólnie o ochronę polskich klientów i przedsiębiorców przed samowolą VLOP-ów. W obecnym stanie prawnym Polak jest w starciu z taką firmą bezradny, bo podstawa prawna działania firm internetowych, czyli niesławna ustawa UŚUDE (o której pisałem w poprzednim felietonie), daje tym serwisom liczne przywileje, de facto bezkarność, a użytkownikowi przyznaje tylko prawo do zapoznania się z regulaminem. Już najwyższy czas to zmienić.
No dobrze, a co z samym usuwaniem treści? Czy to nie cenzura? Uważam, że nie – z bardzo prostego powodu. Przypominam, że te regulacje dotyczą tylko największych serwisów. Dlatego wszystkie porównania do krajów totalitarnych nie mają sensu.