W internetach grasuje jeden taki łobuz. Elitarny. Tak przynajmniej się zwie. Ów zadziorny, choć pełen uroku młodawy pan naucza drobnomieszczańską aspiracyjną gawiedź, czym się różnią pospolite snoby od ludzi z kategorii old money, co bodajże jest wyspiarskim odpowiednikiem naszej kontynentalnej arystokracji. Można się od naszego słodkiego łobuziaka dowiedzieć, co i jak się nosi na grzbiecie i na odnóżach, co i czym się jada i pija, a nawet co mają w domu ludzie tak bardzo i od tak wielu pokoleń bogaci, że robią sobie z chałupy niezłą graciarnię.
Nasz łobuziak jest zabawny, filuterny i w ogóle mucha na nim nie siada. Jego filmiki są urocze, ciekawe i pouczające. W każdym razie dla kogoś, kto ma potrzebę unikania zawstydzających wpadek i gaf. Mądra jest też naczelna prawda łącząca wszystkie popisy naszego celebryty, a mianowicie, że wcale nie trzeba być bogaczem i mieć wielkich manier, jeśli tylko jest się miłym i uprzejmym człowiekiem, który nie udaje kogoś innego. Pozdrawiam więc pana łobuza, zapewniając, że jestem jego wdzięcznym widzem. Jeśli za coś bym mu jednak przyganił, to za tego „łobuza” właśnie. Będąc rodowitym konstancinianinem, czyli z grubsza warszawiakiem, powinien zdawać sobie sprawę, że w uchu warszawskim „łobuz” to nic zabawnego. To nie szaławiła, psotnik ni wesołek, lecz regularny rabuś i bandyta.
No ale niech mu będzie. Kto tam dziś wie, jak tam słówka i półsłówka losy swoje przędą. Ciekawi mnie za to, jak bardzo ja i moi liczni przyjaciele jesteśmy nieelitarni w świetle łobuzowego elitarności pojmowania. A swoją drogą, wiedza, którą nas raczy, jest tak głęboka, że wydaje się raczej sumą zawodowych wtajemniczeń kamerdynerów, winiarzy, kucharzy, meblarzy i wszelkich sług niż panów we własnych osobach. Bo pan to nie ma czasu ani cierpliwości się na takich szczegółach wyznawać.