Bezprawie jazdy
Bezprawie jazdy. Śmierć na polskich drogach: jak egzekwować zakazy?
Maksym, 14-latek, miły i inteligentny, usportowiony (tenis stołowy, boks, jeszcze w Ukrainie zdobywał medale), nie rozstawał się z muzyką: gdy przejechał po nim bus, ktoś w pobliżu znalazł słuchawki. Ktoś też wyzbierał z jezdni jego zakupy: colę, rogalik, frytki z Żabki ułożył pośród kwiatów i zniczy, kilka metrów od przejścia przez ul. Ordona na warszawskiej Woli.
Tego przejścia nie sposób nie zauważyć: żółte pasy, na środku azyl wytyczony znakami i barierkami. W piątkowe popołudnie 3 stycznia nie padał deszcz ani śnieg, nic nie wskazuje, żeby Maksym na pasy wbiegł ani że kierowca był pijany (choć prokuratura tego nie wyklucza). 43-letni Andrzej K. utrzymuje, że nie zauważył potrącenia. Nie zorientował się, że przejechał po głowie i tułowiu chłopaka, i ciągnął go kilkanaście metrów. Usłyszał ponoć głuche uderzenie, jednak nie zatrzymał się, żeby to sprawdzić (Maksyma reanimowali przechodnie). Z odległej o kilkaset metrów stacji benzynowej obserwował światła służb ratunkowych. Zatankował, kupił hot doga, odjechał.
U członka rodziny na obrzeżach stolicy ukrył samochód. Całą noc pili: gdy dobę po wypadku do jego drzwi zapukała policja, K. był jeszcze pijany (ok. 2 promili). Maksym w tym czasie zmarł. Gdy zaś okazało się, że sprawcą jest pozbawiony prawa jazdy kurier, stały się dwie rzeczy: w firmach tej branży rozdzwoniły się telefony (początkowo nie wiedziano, dla kogo jeździł sprawca), zagotowała się też opinia publiczna. Jakim cudem ktoś taki uchował się jako kierowca, i do tego zawodowy? Kto i dlaczego dopuścił go do pracy? I dlaczego sądowy zakaz prowadzenia pojazdów kolejny raz okazał się fikcją?
Na zabój
Pytania są zasadne tym bardziej, że Andrzej K. nie tylko nie powinien jeździć, ale też nawet przebywać na wolności. To notowany kryminalista.