Jedną z najbardziej dla mnie zdumiewających rzeczy w dyskursie jest uporczywa obecność mitu „wolności słowa w internecie”. Ciągle spotykam apele o obronę tej wolności (zazwyczaj przed politykami) albo o to, by ktoś ją przywrócił (zazwyczaj Elon Musk albo Mark Zuckerberg). Choć jest tu pewna sprzeczność. Jeśli mamy wolność, to co tu przywracać? Jeśli jej nie mamy, to czego tu jeszcze bronić? A zazwyczaj głoszą to ci sami ludzie.
Zajmowałem się internetem jako dziennikarz przez wiele lat. Moja ścieżka zawodowego rozwoju i zwoju trochę się nakładała na jego rozkwit i przekwit. Kiedy Polskę podłączono do europejskiej sieci akademickiej EARN (słowa „internet” wówczas nie używano), zdążyłem jeszcze skorzystać jako student. Liznąłem więc sieć z tego heroicznego okresu, w którym narodziły się utopijne wizje „internetu jako jutrzenki wolności”. W ramach wolności akademickiej, bo trzeba było być związanym z jakąś uczelnią, żeby mieć dostęp. Jak wie każdy student, wolność akademicka ma swoje granice. Po ich przekroczeniu dziekan lub rektor może sięgnąć po rozmaite środki dyscyplinujące, aż do skreślenia z listy.
W pionierskich czasach każdy, kto cieszył się przywilejem dostępu do sieci, starał się z niej korzystać tak, żeby go nie utracić, a to całkiem realnie groziło za hejt, spam, trolling czy mowę nienawiści. System operacyjny Unix, który do dzisiaj stanowi podstawę działania wielu popularnych urządzeń cyfrowych, ma w swoich trzewiach zaszyty komunikat: „Mam nadzieję, że odebrałeś już przeszkolenie u lokalnego administratora systemu”. Większość z nas nigdy tego komunikatu nie obejrzy, bo to wymaga „zajrzenia pod maskę”. Nikt nas dzisiaj (niestety) nie szkoli.
W 1995 r. zniesiono ostatnie ograniczenia i dostęp do sieci mógł już mieć każdy (wtedy zresztą pojawiło się słowo „internet”, choć jeszcze przez jakiś czas mówiono o „informacyjnych autostradach” – to zbyt niepraktyczne, żeby się przyjęło, ale ma swój cyberpunkowy urok).