W Nowy Rok pijany żołnierz z karabinem zatrzymał cywilne auto, potem groził bronią osobom w nim podróżującym: mężczyźnie i jego 13-letniej córce, a w końcu ostrzelał samochód. Przerażona dziewczynka uciekła, jej ojciec odjechał, choć jedna z kul trafiła potem w jej fotel. Napastnik wystrzelił niemal trzy magazynki ze służbowego Grota, na szczęście niecelnie i w powietrze, po czym uciekł do lasu. Wcześniej oddalił się z bronią z obozowiska zgrupowania zadaniowego w Mielniku nad Bugiem, niedaleko białoruskiej granicy, i się upił (2 promile).
Żołnierz został szybko znaleziony przez kolegów i poskromiony bez użycia broni. Tragedia była jednak o włos: mogli zginąć przypadkowi ludzie, w tym dziecko, mógł zginąć napastnik, gdyby stawiał opór. Dlatego to najpoważniejszy incydent związany z trwającą od 2021 r. misją na wschodniej granicy i obecnością żołnierzy poza koszarami.
Zatrzymanie, zarzut usiłowania zabójstwa (najpoważniejszy z kilku), areszt, wydalenie ze służby, grożące nawet dożywotnie więzienie – to oczywiste następstwa, już wykonane albo w toku. Mocne słowa dowódców i cywilnych zwierzchników wojska też nie dziwią, tak jak zapewnienia o pomocy dla niedoszłych ofiar zdarzenia i lokalnej społeczności. Ale wojsko, tak jak i Mielnik nad Bugiem, jest w szoku i nie bardzo umie wyjaśnić, jak do tego wszystkiego doszło.
Sprawca ma 25 lat, był w dobrowolnej zasadniczej służbie wojskowej od kwietnia i miał nie sprawiać kłopotów. A jednak tuż po sylwestrze zachciało mu się swobody, alkoholu i strzelania. Prokuratorom tłumaczył, że chciał odreagować służbę „na pasku”. Fatalne przypadki już tam były: dezercja na Białoruś, samobójstwa, interwencje poza procedurami w emocjach… Była też śmierć „naszego” z ręki „obcego”.