Ta obietnica wyborcza miała wagę szczególną – wszak liberalizacja prawa antyaborcyjnego była jednym z tych postulatów, które zmobilizowały rzesze wyborców, w tym młodych, do uczestnictwa w wyborach w 2023 r. i odsunięcia władzy depczącej prawa kobiet. Wielkie nadzieje szybko jednak zostały skonfrontowane z polityczną praktyką. Co gorsza problemem był tu nie tyle pisowski prezydent, niekryjący swoich fundamentalistycznych poglądów, ile niespójna ideowo nowa sejmowa większość. Prawda jest taka, że dopóki w Pałacu Prezydenckim urzędować będzie konserwatywny polityk, żadna liberalna zmiana nie nastąpi. Tu jednak chodziło o symbol: rzucenie na biurko Andrzeja Dudy ustawy, która da kobietom prawo decydowania. Zarazem byłby to przydatny argument w prezydenckiej kampanii wyborczej – obrazujący, dlaczego to tak ważne wybory i dlaczego, aby dokonywać zmian, urząd prezydenta powinien objąć ktoś, kto nie jest w opozycji do rządu.
Tymczasem nowej władzy idzie tu jak po grudzie. Z jednej strony premier Tusk przy wsparciu ministrów Leszczyny czy Bodnara próbuje okrężną drogą cywilizować drakońskie przepisy i podejście do ich egzekwowania, z drugiej – nie daje nadziei na zmiany w tej kadencji Sejmu. „Chcę wam powiedzieć rzecz, która jest dla mnie przykra, ale jest faktem, którego nie ominiemy: w Sejmie polskim nie ma większości na rzecz takiego prawa do legalnej aborcji, o jakim tu mówiliśmy i na jaki się tutaj m.in. z wami umawialiśmy” – przyznał podczas Campusu.
Hamulcowym są ludowcy oraz konserwatyści z Polski 2050. Zresztą nie tylko w tej „światopoglądowej” sprawie – przeciąga się choćby wprowadzenie związków partnerskich. Pod koniec roku peeselowcy uznali, że storpedują projekt ministry Kotuli, ponieważ istnieje ryzyko… wyłudzania nieruchomości rolnych poprzez zawieranie pozornych związków.