Państwowa Komisja Wyborcza odroczyła sprawę sprawozdania komitetu wyborczego PiS po korzystnej dla niego decyzji Izby Kontroli Nadzwyczajnej SN. Odroczyła ją do czasu „systemowego uregulowania przez konstytucyjne władze RP statusu prawnego Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN i sędziów biorących udział w orzekaniu tej izby”.
Czyli na rok? Może nieco więcej lub mniej. W praktyce oznacza to przerzucenie ciężaru decyzji na ministra finansów Andrzeja Domańskiego, od którego PiS będzie się domagał wykonania orzeczenia Sądu Najwyższego wobec bezczynności PKW.
PKW podstawia sobie nogę
Oczywiście PiS może skorzystać z możliwości skargi na bezczynność organu do sądu administracyjnego, ten zaś może – jeśli uzna orzeczenie Izby Kontroli Nadzwyczajnej (IKN) za prawnie istotne – ukarać PKW karą pieniężną. I to by było na tyle. Gorzej ma minister Domański, bo jeśli PiS powróci do władzy, pociągnie go do odpowiedzialności za niedopełnienie obowiązków (art. 231 kk). Chyba że Domański zastosuje – wzorem Marcina Romanowskiego – „obywatelski opór” i zdoła się w porę ukryć.
PKW sama sobie podstawiła nogę, dopuszczając niedawne (z października) postanowienie IKN SN uznające skargę Konfederacji na odrzucenie przez PKW sprawozdania tej partii z wydatków kampanijnych w 2019 r. Tak jak jajko nie może być częściowo nieświeże, tak IKN SN nie może być nielegalna, orzekając o PiS, a legalna, orzekając o Konfederacji. I nie ma znaczenia, że PKW podejmuje decyzje w głosowaniu i raz jest taka większość, raz inna. Skoro decyzje są od Sasa do lasa, to PKW traci społeczną wiarygodność. Tym bardziej że tego samego dnia, gdy PKW przyjęła sprawozdanie Konfederacji po wyroku IKN, przyjęła też stanowisko, że – w związku z orzeczeniami TSUE i ETPC – nie uznaje Izby Kontroli Nadzwyczajnej za sąd.
Wybawić nas może prezydent
Niezależnie zaś od wiarygodności PKW odroczenie sprawy do czasu „systemowego uregulowania statusu prawnego IKN” pokazuje bezradność w obliczu problemu neosędziów nie tylko PKW, ale całego systemu państwowego. Jak na razie nie udało się przygotować projektu ustawy, która ten problem rozwiązywałaby zarazem sprawnie i praworządnie. Uwagi Komisji Weneckiej zmierzające do tego, by neosędziego nie można było przenieść, zanim nie wyczerpie drogi odwoławczej, oznaczają, że rozwiązywanie problemu rozciągnęłoby się w czasie na co najmniej pięć–sześć lat, jeśli nie więcej. W tym czasie sam proces przenoszenia straciłby swój sens organizacyjny i moralny.
W kwestii przywracania praworządności znaleźliśmy się w stanie zawieszenia, z którego wybawić może nas tylko prezydent, o ile zechciałby współpracować w porządkowaniu państwa. Wisimy – bezalternatywnie? – na tej jednej nitce. Być może było to nieuchronne.