Był, więc i będzie
Stanisław Tym: był, więc i będzie. Choć teraz ten nasz wspólny rejs się skończył
W polskiej rzeczywistości ostatniego półwiecza Stanisław Tym robił za aktora charakterystycznego. W najszerszym rozumieniu tego słowa. Był jednym z najbardziej rozpoznawalnych i lubianych polskich twórców, a spełniał się zarówno jako mistrz precyzyjnego myślenia i zaskakujących skojarzeń, utalentowany dramaturg, felietonista, jak i estradowiec oraz właśnie aktor.
Swoją legendę zawdzięcza przede wszystkim kinu – dzięki prowokacyjnym rolom, głównie mało sympatycznych aparatczyków. W kręconym improwizowaną metodą „Rejsie” w reż. Marka Piwowskiego wcielił się w cynicznego instruktora kulturalno-oświatowego, m.in. wymierzającego siarczyste klapsy filozofowi granemu przez Andrzeja Dobosza. Scena dupniaka na pokładzie dryfującego Wisłą statku o nazwie „F. Dzierżyński” przeszła do historii jako zakamuflowana metafora 1968 r., kiedy to inteligenci dostawali solidne baty od władzy ludowej.
„Pierwszy klaps, jaki dostałem od Tyma, był lekki, następny już dość silny, ostatni zaś bardzo mocny – wspominał Dobosz po latach tę filmową grę w salonowca. – Staszek bardzo solidnie przyłożył się do swojej roli. Nie byłbym w stanie wystąpić w dublu, ale na szczęście reżyser nie widział takiej potrzeby. Po latach, kiedy się spotkaliśmy, Tym zaczął mnie nawet przepraszać”.
Początkowo nie był nawet przewidziany w obsadzie „Rejsu”. Zastąpił Bogumiła Kobielę, który na miesiąc przed rozpoczęciem zdjęć zginął w wypadku samochodowym. Chociaż dziś „Rejs” uznaje się powszechnie za jedną z najlepszych polskich komedii wszech czasów, na kolaudacji cała obsada została bezapelacyjnie zmieszana z błotem, zaś film oceniony jako zlepek niezorganizowanych dramaturgicznie skeczy różnej długości i wartości. „Forma/narracja, montaż, zdjęcia, dźwięk, tendencyjne korzystanie z brzydoty i ułomności fizycznej odtwórców prawie wszystkich postaci itp.