Nie czytałaś jeszcze tej książki? Musisz koniecznie! Nie obejrzałeś tego filmu? No coś ty, trzeba. A nowy serial? Must. Dopisałeś się do inby na Facebooku? Odniosłaś się, oburzyłeś się, obraziłaś? Nie? To co właściwie robisz całymi dniami?
Kręci się karuzela nadmiaru, zawrót głowy jak w wesołym miasteczku, nudności niczym po przedawkowaniu waty na patyku. A każdy komunikat ważny. Gdzie tam, on jest superważny! Nie możesz się nie odnieść. We wzajemnym dopingu pobrzmiewają nuty snobizmu, a także chęć znalezienia wspólnego gruntu do rozmów. Równolegle narasta jednak świadomość, że zalewa nas nadmiar, a zachęty do skonsumowania rozmaitych dóbr stają się coraz bardziej nachalne. Jest coś przemocowego w słowie „musisz”. Szczerze mówiąc, na „musisz” mamy alergię. To naturalne, pisarka nie jest prymuską, żeby się starać o celujące oceny czy nagrody. To nie pupilka, lizuska ani tym bardziej cheerleaderka, która chce się wszystkim podobać. „Nie muszę” to nasza pisarska dewiza.
Tymczasem natarczywe podtykanie produktów pod nos staje się normą. Przynosi to skutek odwrotny do zamierzonego, bo coraz więcej ludzi ma dość jazgotu i dopingowania do zaangażowania. Nadmiar bodźców męczy zwłaszcza osoby z potrzebą refleksji, choćby w dawkach homeopatycznych. A tu już miga powiadomienie: ktoś coś napisał i domaga się natychmiastowej odpowiedzi. Wie, że jesteśmy po drugiej stronie ekranu, ptaszek „przeczytane” odhaczył się na niebiesko. No i zdradza nas zielone kółeczko, wypada rzucić choć emotikonkę.
A co robić, gdy telefon pika w środku nocy? Oto obudził się nieznany nam wielbiciel twórczości, traf chciał, że myśl skrystalizowała mu się nad ranem, aż poczuł nieprzepartą potrzebę podzielenia się nią natychmiast. Chwilę potem (czas akcji: blady świt) przychodzi wiadomość dotycząca spotkania literackiego za pół roku.