Broniliśmy prawa do aborcji, prawa do strajku, prawa do świeckiej szkoły i świeckich urzędów bez krzyża na ścianie. Przegraliśmy dosłownie w każdej kwestii. Została mi po tym gorycz, która do dzisiaj sprawia, że niechętnie się angażuję w polityczną działalność. PiS musiał mnie naprawdę bardzo wkurzyć, żeby mnie wyciągnąć na ulicę. Nawiasem mówiąc, parę razy im się to jednak udało. Byłem na tych największych demonstracjach, kiedy na Nowym Świecie był taki ścisk, że nie dało się zrobić kroku (pozdrawiam wszystkich współściśniętych).
Było nas tak mało na tamtych dawniejszych demonstracjach, że znaliśmy się z widzenia i często z personaliów. Mówiliśmy sobie „cześć”, wiedzieliśmy, kto jest z jakiego ugrupowania. Ja w tym gronie byłem prawym skrzydłem jako działacz stosunkowo umiarkowanej Polskiej Partii Socjalistycznej. Spotykałem tam jednak także działaczy dwóch organizacji anarchistycznych (Federacji i Międzymiastówki) i co najmniej pięciu trockistowskich (Nurt Lewicy Rewolucyjnej, Solidarność Socjalistyczna, spartakusowcy, militantyści i jeden trochę tajemniczy kolega, który był lambertystą – niewykluczone, że jedynym w Polsce).
Zebrało mi się na te kombatanckie wspomnienia, bo przeczytałem biografię Róży Luksemburg pióra Weroniki Kostyrko, mojej wieloletniej koleżanki z redakcji „Gazety Wyborczej”. Tak się złożyło, że wśród wielu radykalnie lewicowych nurtów, które poznałem dzięki tym demonstracjom, był także luksemburgizm. Przedtem o Róży Luksemburg wiedziałem tyle co przeciętny Polak – że była przeciwniczką niepodległości Polski, a zatem złą osobą. Kiedy więc spotkałem ludzi określających się jako luksemburgiści, nie mogłem się powstrzymać przed pytaniem: „A co wam przeszkadza w niepodległości?”.
W świetle wiedzy, którą później nabyłem, to pytanie nie było przesadnie mądre.