O wiele ważniejsze od tego, kim dr Karol Nawrocki, kandydat PiS na prezydenta, jest, jest to, kim nie jest. Czytam, że nie jest on np. nikim więcej niż skromnym i obdarzonym genem polskości historykiem. Ponadto nie jest członkiem żadnej partii ani w ogóle politykiem, który kogokolwiek reprezentuje. Nie jest też ani „nowym Dudą”, ani „polskim Trumpem”, co akurat uważam za słuszne, bo po ogłoszeniu jakiś czas temu, że polskim Trumpem jest poseł Czarnek, zdezorientowani wyborcy PiS mogliby uznać, że w kraju jest o jednego Trumpa za dużo, i zacząć się kłócić, który jest bardziej polski.
Polski Trump nie znalazł uznania w oczach prezesa PiS, podobnie jak polski Kennedy (europoseł Tobiasz Bocheński). Przepadł też poseł Błaszczak, o którym w PiS mówi się, że „przy Nawrockim jest jak Obama”. Trudno powiedzieć, czy to ta opinia pogrążyła Błaszczaka w oczach prezesa, w każdym razie fakt, że nasz polski niezależny Nawrocki okazał się lepszy od naszego Trumpa, naszego Kennedy’ego i naszego Obamy razem wziętych, potwierdza jego nieprzeciętny potencjał i pokazuje, że polscy politycy nie powinni mieć kompleksów wobec amerykańskich kolegów.
Bycie kimś, o kim wiadomo, kto to nie jest, ociepla wizerunek Nawrockiego, dodaje mu wiarygodności i może zapewnić przewagę nad konkurentem z PO (o którym – jak zapewniają w PiS – doskonale wiadomo, kto to jest). Uważam, że PiS pilnie potrzebował kandydata, który nikogo nie przypomina, zwłaszcza nikogo z polityków tej partii. Wewnętrzne sondaże jasno pokazują, że takie podobieństwo oznaczałoby pewną przegraną w drugiej turze wyborów. Jarosław Kaczyński nie zgodził się na kandydowanie Beaty Szydło ani Mateusza Morawieckiego, bo za bardzo samych siebie przypominali. Dlatego eksperci doradzają Nawrockiemu, żeby nikogo nikomu nie przypominał, a także żeby zapomniał (albo udawał, że nie pamięta), prezes której partii wybrał go na niezależnego od tej partii kandydata.