Jako człowiek trójkąta, jeżdżący jak wariat między Warszawą (życie), Krakowem (praca) i Wrocławiem (mama), z wielkim zapałem zapoznałem się z barokowym dziełem „Krakówek i Warszawka. Między niechęcią a miłością” znakomitego dziennikarza i pisarza Witolda Beresia, w którym to z niemałą pomocą zacnych przyjaciół na wszystkie strony rozważa jawne i tajne związki dwóch nadwiślańskich miast, dziś tak cudownie połączonych niebieską strzałą, co godzinę mknącą ze stolicy dawnej do nowej bądź z powrotem. Kilka jest takich międzymiastowych nieślubnych związków. Ma je Warszawa z Łodzią i Gdańskiem, ma je Kraków z Katowicami, ale ten „krakszawski” jest najważniejszy i najtrwalszy.
Te dwa miasta bywały dla siebie zagranicą i coś z tego zostało do dziś. Wie to każdy, kto odbył tę podróż, a nawet wciąż, jak ja, odbywa. Kiedyś dwa dni dyliżansem, dziś dwie i pół godziny pociągiem, bez granicy po drodze, ale wciąż to dwa światy. Warszawa – pomniejsza, aspirująca metropolia, i Kraków – poaustriacka prowincja z niewygasłymi pretensjami. Tylko młodzież wszędzie ta sama, liczna i piękna, jak gdyby nie było przeszłości i świętych różnic.
Dwa miasta tak inne urodą i tak polskie, każde na swój sposób. Warszawa na sposób słowiański, wschodnioeuropejski, na poranionym swym ciele wciąż nosząc ślady malowniczej kultury pogranicza wielkich imperiów. Kraków niby też mógł bogacić się przygranicznie, lecz abdykował na rzecz Lwowa. Długo pozostawał mały, atoli cud Wolnego Miasta, a potem jak spod ziemi wyrosłej Młodej Polski, do dziś opromienia wawelskie podgrodzie. Ma rację Adam Michnik w swoim wpisie do książki Beresia: „Kraków nie pasuje do dyktatury. Żadnej. Tu polskie powietrze ma trochę inny smak. Osobny, odrębny, a jednak najbardziej polski”.