Pan poczeka, pomożemy – zaangażowała mnie sąsiadka do pomocy kurierowi, który próbował wcisnąć wielką pakę na kółkach przez zamykające się drzwi. – Co pan tam taszczy?
– Lodówkę – odparł z wdzięcznością. – Dziękuję, byle do windy.
– O, ja też muszę wymienić – zaciekawiła się, gdy sapaliśmy po schodach. – Mam tyle lodu w swojej, że mogłabym uzupełnić Grenlandię. Coś by pan polecił?
– No, najlepiej taką z internetem, żeby wiedziała, co pani lubi jeść i kiedy trzeba zrobić zakupy – zachęcał.
– A nawet pilnowała dat ważności produktów, liczby kalorii i składu – dodałem skwapliwie.
– Musiałabym stracić rozum, żeby takiego szpiega wpuścić do domu i jeszcze za to płacić. Rozmrożę swoją – zdecydowała i zamknęła za nim drzwi windy.
Do niedawna rzeczy, którymi przez wieki wypełnialiśmy swoje mieszkania, służyły tylko nam, naszym bliskim oraz gościom – dla pożytku, wygody, bezpieczeństwa, a niektóre dla prestiżu. Zmieniały budynek lub mieszkanie w dom, który oznaczał dla większości z nas coś innego niż praca lub miejsce publiczne, gdzie przebywamy w towarzystwie, które nie my wybieramy. Ten podział świata na prywatny i publiczny ukształtowało mieszczaństwo XIX w. Dzięki masowej produkcji i spadkowi cen towarów dawniej uznawanych za luksusowe można było uzbroić mieszkania meblami, tkaninami, bibelotami, w których człowiek prywatny chronił się przed okiem i uchem władzy oraz wścibskich współobywateli. Za kutymi bramami, solidnymi drzwiami, firankami, ciężkimi zasłonami, grubymi tkaninami tapet człowiek mógł wreszcie „być sobą”. Emblematyczne studium moszczenia się w świecie rzeczy przedstawił Antoni Czechow w opowiadaniu „Człowiek w futerale”.