Dla hodowców karpia cenowa sinusoida musi być koszmarem. Tym bardziej że w tym roku krzywa idzie w dół. Po dwóch latach rosnących cen rok 2024 zapowiada się atrakcyjnie tylko dla pośredników i klientów. – Dziś sprzedajemy rybę po cenach sprzed trzech lat. Tyle że w tym czasie wszystko podrożało. I to znacznie. Kto ma stawy, z hodowli pewnie nie zrezygnuje, bo to coś więcej niż biznes. Ale coraz więcej kolegów zapowiada, że przejdzie na hodowlę ekstensywną bez dokarmiania ryby, co przełoży się na mniejszą dostępność i wyższe ceny – tłumaczy Leszek Stypuła, właściciel marki Karp z Oksy.
Jednak huśtawka cenowa to tak naprawdę najmniejszy problem karpiarzy. – Z naszych badań wynika, że karp to ryba starszego pokolenia. Młodzi sięgają po nią, kiedy zostaną poczęstowani, ale sami już jej nie kupują. Wybierają łososia, pstrąga albo dorsza – mówi handlowiec dużej sieci spożywczej. Z roku na rok ryby sprzedaje się coraz mniej. A produkuje mniej więcej tyle samo, czyli 20 tys. ton. Branża jakoś się trzyma, ponieważ czerpie jeszcze z dopłat unijnych, ale ten model biznesowy się kończy. – Chyba że uda się dotrzeć do klientów z informacją, że karp to jedno z najzdrowszych mięs hodowlanych. Kurczak trafia na stół po sześciu tygodniach od wylęgu, a karp po trzech latach. Z czego ryba połowę życia głoduje, bo wraz z niższymi temperaturami przestaje żerować i spala zgromadzony tłuszcz. Na tle łososia to ideał ekologicznego mięsa, a jednak z nim przegrywa – dodaje handlowiec.