Najbardziej bombowa wiadomość minionego tygodnia, czyli pozytywny wynik kontroli dopingowej u Igi Świątek, to klasyczny przykład nadużycia. W to, że walka z nielegalnym wspomaganiem stosowanym przez zawodowych sportowców ma sens, nikt rozsądny nie wątpi, ale ścigać i piętnować należy tych, którzy oszukują świadomie, zacierają ślady, unikają kontroli, nie potrafią wytłumaczyć anomalii w swoim paszporcie biologicznym.
Trimetazydyna (TMZ), którą wykryto u Igi, ma działanie dopingowe, ale nie w stężeniu znalezionym w pobranej od niej próbce. Można by jeszcze snuć podejrzenia: ilość jest śladowa, bo zaaplikowała środek dawno. Ale i to wykluczono, gdyż Świątek regularnie przechodziła kontrole antydopingowe i ze wszystkich wychodziła czysta. Poza tym w próbce włosa, którą oddała do analizy, nie wykryto TMZ, co oznacza, że Świątek nie przyjęła nawet najmniejszej dawki terapeutycznej.
Iga padła ofiarą jakościowej wpadki producenta melatoniny zanieczyszczonej TMZ, niezwykłej czułości aparatury detekcyjnej, ale przede wszystkim antydopingowego systemu zakładającego domniemanie winy sportowca w razie odkrycia zakazanego środka. Tenisistka dostarczyła dowody swojej niewinności, stało się jasne, że z przypadkowego nawet przyjęcia TMZ w tym stężeniu nie mogła odnieść żadnej korzyści, a więc sprawa w ogóle nie powinna ujrzeć światła dziennego. Ale tuż po wykryciu substancji w sierpniu tenisistkę prewencyjnie zawieszono i tego już nie dało się zamieść pod dywan.
Dochodzenie prowadziła niezwykle pryncypialna tenisowa organizacja mająca w nazwie „uczciwość”. Utrzymywanie nałożonej na Świątek kary miesięcznej dyskwalifikacji, co można czytać „winna”, na pewno uczciwe nie jest. Zwłaszcza że jest to punkt zaczepienia dla wszystkich rozkręcających wobec Igi kampanię nienawiści.