Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Lub trzecia. Czy na tym niezbyt mądrym przysłowiu buduje swą strategię polska lewica? Włożyła czapkę niewidkę i czeka, aż mamusia i tatuś będą oklaskiwać ten przedszkolny kostium. Rozumiem, że spod czapki znów ma wyskoczyć niespodzianka w osobie Czerwonego Kapturka, czyli kandydatki, i to będzie takie oryginalne, ożywcze i wkluczające, i będzie można znów udawać, że dola kobiet jest najważniejsza i że przecież nawet statystyki wykazują, że mamy ich w Niepodległej więcej niż mężczyzn. Moja czarna parasolka, niczym rewolwer u kowbojki, zawsze naładowana i gotowa do detonacji. Tymczasem koalicja 15 października spokojnie obserwuje, jak backlash przybiera: nagłaśnia się trolling Giertycha i wszyscy czekają, z jakich to powodów posłowie i posłanki tego pokroju nie dotrą na kolejne głosowania. Z braku pracowitych i nieskompromitowanych liderów polska lewica musi spychać brudną robotę na liderki.
Znam to doskonale z paru dekad pracy w mediach. Oto dyrekcja mówi: „Podzielę was na grupki, będziecie pracować w zespołach”. Jakże często, gdy prezentację lub program szykują trzy osoby, np. dwie kobiety i jeden facet, to panie dłubią, uwijają się przez dwa tygodnie, zbierają research, piszą scenariusz, wymyślają grafiki, przechodzą na dietę, by wbić się w sukienkę sprzed ciąży, a na minutę przed programem wpada on, w obłoku perfum i elektronicznego dymu, w koszuli z trudem dopinającej się na piwnym brzuchu, grzechocząc kluczami od nowej fury, porywa materiały i robi dziubek, by spijać śmietankę. I odebrać bilety do Brukseli.
Wyborcy lewicy jedzą mniej wieprzowiny, a dużo orzechów i migdałów, więc mamy dobrą pamięć. Pamiętamy romantyczny wyjazd posłów Biedronia i Śmiszka, te ich rozbrajające tweety, szepty i krzyki z Brukseli, a to o wojnie w Ukrainie, a to o związkach partnerskich, spod kciuka, gdzieś w belgijskim korytarzu.