Czyli już wiemy: głównymi rywalami w przyszłorocznych wyborach prezydenckich będą Rafał Trzaskowski i Karol Nawrocki. Są jeszcze i dojdą kandydaci trzeci; Szymon Hołownia, Sławomir Mentzen, Ktoś z Lewicy, może Ktoś Znany, medialny celebryta w typie Pawła Kukiza – ale finał tradycyjnie jest zarezerwowany dla przedstawicieli PO i PiS. Choć teraz pod niepartyjnymi szyldami: Koalicji Obywatelskiej i Kandydatury Obywatelskiej, jak PiS nazwał swojego nominata. Wielotygodniowy proces wyłaniania kandydatów dobiegł końca, w kompletnie różnej formule i stylu po obu głównych stronach polskiej polityki. Rafał Trzaskowski, już zrelaksowany po nerwowej rywalizacji z Radosławem Sikorskim, użył tu zgrabnego zdania: w PiS liczył się jeden głos, Jarosława Kaczyńskiego – u nas każdy głos. Oficjalna interpretacja jest taka, że prawybory okazały się wielkim wizerunkowym sukcesem Koalicji Obywatelskiej: demokratycznie głosowało ponad 22 tys. członków (mało kto podejrzewał, że jest ich tylu), jednoznaczny wynik (75:25) bardzo wzmocnił mandat Trzaskowskiego, obaj konkurenci pokazali klasę, przyciągnęli uwagę opinii publicznej itp. Ale „prawdziwsza prawda” jest taka, że ledwo uniknięto poważnego kryzysu, kosztownego falstartu prezydenckiej kampanii.
W PO nikt raczej nie ukrywa, że te prawybory nie były planowane, wymusiła je determinacja Radosława Sikorskiego, aby rzucić wyzwanie – oczywistemu od 2020 r. – kandydatowi partii na urząd prezydenta. Obserwowaliśmy, jak ta krótka kampania coraz bardziej się zaostrza, jak poplecznicy obu rywali i ich internetowe oddziały podważają nawzajem prezydenckie kompetencje obu panów. Dla PiS to było wymarzone widowisko: tylko wziąć popcorn, oglądać, jak się partyjni towarzysze sami gryzą, i zapisywać co smaczniejsze przytyki do użycia w swojej kampanii.