Zasmuciły mnie starania lewicy o wolne w Wigilię. Zapewne Polacy woleliby zamienić dzień wolny z okazji Trzech Króli właśnie na wolny dzień poprzedzający Boże Narodzenie i warto by się nad taką zamianą zastanowić. Ale nasza lewica akceptuje wymuszony przez Kościół wolny 6 stycznia, będący trzecim już dniem bez pracy na okoliczność świętowania przez naród urodzin małego Mesjasza-Boga, i z własnej inicjatywy domaga się czwartego dnia. Tak jak gdyby cała lewicowa tradycja walki z reakcją i klerykalizmem nic nie znaczyła. Tak jak gdyby to „wyjście naprzeciw oczekiwaniom społecznym” jednocześnie nie było aktem serwilizmu wobec Kościoła, który sam tego, co chce mu dziś ofiarować lewica, akurat zażądać nie śmiał. Za to o inicjatywie, by uczcić dniem wolnym święto demokracji (4 czerwca lub 31 sierpnia), lewica jakoś milczy.
Dlaczego dawne ideały i tradycje polityczne nic nie znaczą dla współczesnych polityków, którzy poza odruchami populizmu i chęcią przypodobania się wyborcom nie znają właściwie żadnych innych pobudek i motywów działania? Dlaczego odsunięcie Kościoła od władzy politycznej, władzy symbolicznej i przywilejów nie jest już żadnym tematem? Dlaczego sfera świecka, kiedyś tak przepełniona lokowanymi w niej przez lewicę wartościami, nie jest godna święta, a sfera religijna godna jest świąt coraz to nowych? Czyżby lewica tkwiła duchowo w zastarzałej mentalności pańszczyźnianego chłopa, co to na panów i księży czasem nasarka, lecz gdy przyjdzie co do czego, to czapkę zdejmie i w pas się ukłoni?
Nie sądzę. Nie o mentalność tu chodzi ani nie o zdradę tradycji walki z klerykalnym uciskiem, lecz o zwykłą i pospolitą niedojrzałość. Dla infantylnych polityków życie polityczne to działalność opiekuńcza wobec grup społecznych, polegająca na dawaniu im tego, czego potrzebują i co im się należy, skoro tego pragną.