Gdyby Polska była osobą i ta osoba uznałaby, że potrzebuje psychoterapii, idealnym momentem na rozpoczęcie leczenia byłby dla niej 11 listopada. Bo właśnie tego dnia objawy choroby, na którą Polska cierpi, wykwitają na jej zbiorowym ciele w najbardziej spektakularnej, a przez to i najłatwiejszej do uchwycenia postaci. „Z czym pani przychodzi?” – zapytałby ją terapeuta, a ona podeszłaby do okna i bez słowa wskazała pejzaż kulturowy rozciągający się za oknem pośród resztek opadłego listowia.
I nawet nie chodzi o to, że polski listopad zalatuje cmentarzem. Chociaż zalatuje – szczególnie w pierwszym dniu miesiąca z powietrzem dzieje się coś takiego, że nie trzeba osobiście leżeć w grobie, żeby poczuć na własnej skórze, jak to jest pod ziemią. Wilgotny cmentarny przeciąg idzie wtedy od Bałtyku do Tatr, zawracając myśli żywych „ze świata ku mogile”, jak wyraził się w swoim arcydramacie nasz wieszcz numer jeden. Kiedy inny wieszcz, Wyspiański, pisał, że listopad to „dla Polski niebezpieczna pora”, musiał mieć na myśli wysoki sezon na popęd śmierci. Okres wprost idealny, żeby zbiorowo popełnić coś autodestrukcyjnego. Na przykład „złożyć ofiarę krwi”, z nadzieją, że coś z tego wyrośnie, nie tylko w znaczeniu ekologicznym.
Myślę o święcie odzyskanej po zaborach niepodległości. Data 11 listopada została wyznaczona arbitralnie i można ją kwestionować, ale powód do świętowania jest niepodważalny: warto mieć własne państwo, jakiekolwiek ono jest. Własne państwo ratuje przed tułaczym losem, który ucieleśnia się w figurach uchodźcy i migranta. Z przerażającą łatwością wyjmowanych spod prawa zawsze i wszędzie, również dzisiaj na naszej granicy.
Tułaczy był też los moich pradziadków i babci, a rzut oka na koleje ich życia wystarcza, żeby zrozumieć, że nie byłoby mnie dzisiaj na świecie, gdyby późną jesienią 1918 r.