W felietonie „Przyszedł Trump do Rachonia”, opublikowanym niespełna trzy tygodnie przed wyborami w USA, pisałem: „Racjonalne podejście do sprawy wymaga, aby p. Trump przegrał. Zwycięstwo p. Harris nie jest pewne. Przeciętny Amerykanin ciągle jest antyfeministą i to może nadal ważyć”.
To mała satysfakcja, że ten czynnik był rzadko brany pod uwagę w przedwyborczych prognozach. Pisarz Jonathan Franzen okazał się mądry po szkodzie i rzekł: „Trump nie miałby szans, gdyby Harris była mężczyzną”.
Nie twierdzę, że płeć Harris była jedyną przyczyną porażki. Co więcej, rozmiar zwycięstwa Trumpa znacznie przewyższył to, co wykazywały sondaże. Czyżby niektórzy respondenci wstydzili się ujawnienia, że będą głosować na Trumpa?
Sprawa jest wszechstronnie analizowana na całym świecie (także w „Polityce”), ale pozwolę sobie na dodatkową uwagę. Jak w 1989 r. przekonywał G. Bush, Demokraci przyczyniają się do tego, że Amerykanie kupują japońskie samochody, a to grozi wzrostem bezrobocia. Podobny argument wytoczył Trump. Jeden i drugi jakby nie dostrzegli (lub celowo grali na ambicjach), że samochody zagraniczne, w szczególności japońskie, są produkowane w USA, co daje miejsca pracy. 35 lat temu Amerykanie nie nabrali się na ten numer, ale może to się teraz zmieniło.
Czytaj też: Trump zamiesza w Polsce? Czarnek chce tak jak on, prezes się waha. Sikorski już nie chce być zającem
Ameryka dla Amerykanów
Gdy trzy tygodnie temu stwierdziłem, że zwycięstwo Kamali Harris byłoby racjonalne, miałem na myśli europejski, w tym polski punkt widzenia. Wynik wyborów w USA świadczy, że obywatele tego kraju widzą to inaczej. Trump reprezentuje dość radykalną wersję tzw. doktryny Monroego, znanej pod hasłem „Ameryka dla Amerykanów”. W 1823 r. James Monroe, ówczesny prezydent, wygłosił orędzie do Kongresu, w którym zawarł główne punkty polityki zagranicznej swego kraju. Trzy pierwsze głosiły, że Stany Zjednoczone sprzeciwiają się restauracji wpływów europejskich w Ameryce Północnej (nie dotyczyło to Kanady), a czwarty stwierdzał: „Stany Zjednoczone odżegnują się od jakichkolwiek ingerencji w wewnętrzne sprawy państw europejskich”. Między innymi dlatego USA nie weszły do Ligi Narodów.
Sytuacja zmieniła się w związku z II wojną światową i międzynarodowym ładem po niej. USA stały się najważniejszym elementem zachodniej strony dualnego paktu symbolizowanego przez NATO i Układ Warszawski. Upadek ZSRR nie zmienił tej struktury z uwagi na imperialne ambicje Rosji. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej w związku z pojawieniem się UE i wzrostem roli Chin jako ważnego gracza w światowej układance politycznej.
W trakcie swojej pierwszej prezydentury Trump nie ukrywał, że jest zdecydowanym zwolennikiem doktryny Monroego. Jasno powiadał: „Jesteśmy zainteresowani Europą, ale pod kątem widzenia naszych globalnych interesów”. Deklarował się jako przeciwnik globalizacji, wycofał się z finansowania Światowej Organizacji Zdrowia i nie ukrywał oczekiwania, że UE będzie stopniowo osłabiana, np. bardzo go uradował brexit. Powiadał: „Myślę, że mamy wielu wrogów. (...) UE jest naszym wrogiem przez swoją politykę handlową. (...) Rosja jest naszym wrogiem pod wieloma względami. Chiny są przeciwnikiem ekonomicznym”.
Wiele wskazuje, że jego poglądy się nie zmieniły, a może stały się bardziej radykalne. Niewykluczone, że zmienił zdanie na temat Rosji – nawet jeśli tylko częściowo, to możliwe, że na tyle, aby zrewidować rolę NATO lub nawet wyprowadzić USA z tego paktu.
Wcale nie jest wykluczone, że zgodzi się z postulatem Putina, aby wrócić do granic NATO z 1999 r., a to nie wróży dobrze bezpieczeństwu Ukrainy, ale i całego postkomunistycznego regionu, zwłaszcza Polski, ponieważ jest tajemnicą poliszynela, że jesteśmy od wieków traktowani jako zdeklarowany wróg Rosji.
Powyższe nader skrótowe uwagi na temat restytucji doktryny Monroego nie powinny Polski cieszyć; bezpieczeństwo naszego kraju zależy od uczestnictwa w silnym NATO, a Sojusz bez USA może okazać się zbyt słaby, aby skutecznie przeciwstawić się ewentualnej agresji Rosji. Z tego punktu widzenia wygrana Harris byłaby cenniejsza dla nas, gdyż zapewniałaby stabilność polityki amerykańskiej wobec NATO i Europy. Wystarczy rozważyć dwa scenariusze: (a) układ amerykańsko-rosyjski na szkodę Polski; (b) układ polsko-amerykański na szkodę Rosji (lub nawet neutralny w tym względzie). Rosja będzie optowała za (a), a w świetle dotychczasowych wypowiedzi Trumpa bardziej da się przekonać do (a) niż do (b). W przypadku zwycięstwa Harris spełnienie się scenariusza (a) było mało realne. Ale w polityce wszystko jest możliwe, także (b) w wykonaniu prezydenta elekta.
Czytaj też: Trumpowierni. W PiS trwa karnawał. Liczą, że stare chwyty znów się sprawdzą
Prawica poparła Trumpa totalnie
Dobrozmieńcy totalnie poparli Trumpa i apelowali do Polonii, aby głosowała na niego. Temu służyły rozmaite zabiegi propagandowe realizowane przez wysłanników TV Republika do USA i pośrednie aluzje p. Dudy, którego republikański kandydat mianował przyjacielem.
Nie wiadomo, na ile „polskie” głosy zaważyły na sukcesie Trumpa, ale tenże podkreśla, składając podziękowania na ręce p. Dudy, że nie zapomni. Miał powiedzieć (wedle relacji tego drugiego), „że jest za to ogromnie wdzięczny, że pamięta o Polsce, że obiecuje nam wszystkim, że zawsze będzie o Polsce pamiętał”.
Budowanie dalekosiężnej strategii politycznej na tych miłych, ale i ulotnych słowach jest dość ryzykowne. Jeszcze raz trzeba zastrzec: „poczekamy, zobaczymy”. Ostrożność w prognozach, że „najlepszy” sojusznik nie opuści nas „w potrzebie”, jest zalecana, zważywszy, że Putin nie ukrywa zadowolenia z wyniku wyborów w USA, a Rosja szykuje się do ofensywy w Ukrainie, aby mieć od razu mocniejszą kartę przetargową w negocjacjach z Kijowem. Rola Trumpa w naciskach na Ukraińców, aby skapitulowali wedle zasady „pokój za terytoria”, będzie bardzo ważna.
W tej sytuacji dziwią gawędy p. Dudy, samozwańczego arbitra w stosunkach Wschód–Zachód, w rodzaju: „USA zainwestowały już tyle pieniędzy we wsparcie Ukrainy, że nie wyobrażam sobie, by prezydent Donald Trump, który bardzo szanuje pieniądze amerykańskiego podatnika...”.
Prawdziwym nieszczęściem politycznym jest to, że Główny Lokator Pałacu Namiestnikowskiego będzie sypał piaskiem w tryby polskiej prezydencji w UE, byle tylko okazać swoją (pseudo)moc polityczną. Najlepiej byłoby, gdyby całkowicie skoncentrował się na pogaduszkach z Leśnym Ruchadłem. Zawszeć to fajnie, gdy właściwy człowiek znajduje się na właściwym miejscu.
Czytaj też: I co teraz? Czy nasz świat przeżyje „drugiego Trumpa”? Kluczowe pytania i scenariusze
Tak nam dopomóż Bóg
Trudno powiedzieć, czy dobrozmieńcy wierzą w zbawczą rolę starego-nowego prezydenta USA w polityce międzynarodowej. Jednakże mają spore nadzieje, że p. Trump pomoże im odzyskać władzę utraconą w 2023 r.
Ma być tak. Wprawdzie nowo wybrany szef USA kieruje się doktryną Monroego w kształtowaniu spraw zagranicznych, ale nieobce są mu sentymenty osobiste i mogą mieć znaczenie dla stosunków polsko-amerykańskich, ale nie z powodu przyjaźni z p. Dudą, tylko dlatego, że wysocy przedstawiciele koalicji 15 października nie wypowiadali się o p. Trumpie zbyt pochlebnie.
PiS kombinuje tak. Trump poprze jego kandydata na prezydenta RP, kimkolwiek by był (p. Błaszczak, p. Bocheński, p. Czarnek, p. Nawrocki itd.), a ta protekcja sprawi, że wygra w Polsce w 2025 r. Będzie równie spolegliwym egzekutorem interesów Prezesa the Best (lub jego następcy) co p. Duda. Prezydencka obstrukcja nowego kandydata PiS wobec rządu spowoduje napięcia polityczne i społeczne, które, w wyniku kryzysu ekonomicznego, naturalnego lub sprowokowanego przez dobrozmienną opozycję, doprowadzą do upadku władzy wykonawczej i przedterminowych wyborów.
Obóz Jego Ekscelencji (lub jego następcy, co wcale nie jest wykluczone) spodziewa się zwyciężyć w tak przygotowanej elekcji, a potem rządzić, rządzić i jeszcze raz rządzić w interesie „willowania plus” bis i beneficjentów tego procederu. I będzie to się działo w takt zawołania: „Tak nam dopomóż Bóg”. To, czy stanie się to przy rubieżach NATO z 1999 r. (ewentualnie plus Ukraina) czy sprzed tej daty, jest rzeczą raczej obojętną lub drugorzędną.
Swoją pieczeń starają się upiec również osobnicy w rodzaju p. Hetmana z PSL, który powiada, że wybór p. Trumpa na prezydenta sugeruje zmianę wektorów politycznych dyskusji w Polsce ze światopoglądowych na dotyczące bezpieczeństwa. Spryciulek chce wykorzystać każdą okazję do odłożenia dyskusji o liberalizacji prawa aborcyjnego.
Czytaj też: Trump napędza populistów. PiS już chce „przywracać Polsce wielkość”, stajemy się polem bitwy
Trump! Trump! Trump!
Przy okazji stała się rzecz niezwykła w polskim parlamencie. Wprawdzie nie jestem kronikarzem naszego parlamentaryzmu, ale nic mi nie wiadomo, aby w Sejmie skandowano nazwisko zagranicznego polityka – nie wiem również, czy rodzimy mąż stanu doczekał takiego zaszczytu. Dobrozmienni posłowie stali się pionierami w tym względzie, a dowiedziawszy się o wyniku wyborów w USA, powstali z miejsc i zaczęli wykrzykiwać: „Donald Trump, Donald Trump, Donald Trump!”. Owszem, niegdyś często skandowano: „Stalin, Bierut, Rokossowski”, np. w trakcie akademii w Teatrze Polskim w Warszawie (1952) upamiętniającej 60. urodziny Bolesława Bieruta.
16 lat później, 18 marca 1968 r., krzyczano w Sali Kongresowej: „Wiesław, Wiesław, Wiesław”, gdy Władysław Gomułka gromił syjonistów i ostrzegał, że gdyby w 1944 do władzy doszli nie „ciemniacy”, ale „jaśnie oświeceni”, to Polska byłaby pod panowaniem niemieckich i amerykańskich imperialistów.
Skanduje się i teraz nazwiska partyjnych przywódców na rozmaitych wiecach w Polsce (i nie tylko). Dla niektórych może być zaskakujące, że dobrozmieńcy przebili nawet komunistów w politycznym szaleństwie, ukierunkowanym w Sejmie na obcych, na dodatek takich, którzy tego nie wymagają. Dla mnie to nie dziwota, gdyż odkąd powstał PiS, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to partia wyjątkowo bliska ortodoksyjnego skrzydła PZPR pod względem retoryki. Gdy słucham p. Kaczyńskiego i innych dobrozmiennych aktywistów, od razu przypomina się zawołanie: „Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”, ewentualnie nieco zmodyfikowane: „chyba że na krótko”.
Inny przykład: TV Republika, główna tuba propagandowa dobrozmieńców, ogłosiła wzrost oglądalności jednego ze swych programów o 5100 proc., tj. trzy i pół razy więcej niż rekord przekroczenia normy dziennego wydobycia węgla przez górnika Stachanowa, znanego radzieckiego przodownika pracy. A morał z tego wszystkiego jest taki, że zamiast ekscytować się tym, że Trump wrócił do władzy, a TV Republika odniosła stachanowski sukces, skoncentrujmy się na tym, aby zmiana władzy zapoczątkowana 15 października 2023 r. została efektywnie zakończona wyborem prezydenta, który będzie współpracował z rządem, a nie przeszkadzał w reformowaniu państwa.