Spędziłam ostatnio trochę czasu na Podhalu, nagrywając dokument o przejawach lokalności, w szczególności związanych z ubiorem. Nie byłby on tym samym bez głównego surowca tekstylnego Tatr, czyli wełny, choć z perspektywy Krupówek wydaje się, że góralskie stroje regionalne powstają z poliestru w Chinach. W bacówce pod Zakopanem operatorzy filmowali malownicze owce na zboczach. Och, jakie piękne te nasze Tatry! Ale czy nasz zachwyt przekłada się na wiedzę o realnych problemach regionu? Najczęściej kończy się na krupówkowym erzacu, czyli na tanich imitacjach kierpców czy chust made in Asia, na konsumpcji pseudooscypków w dowolnie wybranym miejscu w Polsce czy kwaśnicy z tzw. góralskiej chaty przy stacji benzynowej.
Cóż, nie mnie oceniać czyjkolwiek gust, a tym bardziej się dziwić, że górale zarabiają na tym, co się sprzedaje. Dziwię się jednak, że tradycji, którym to słowem – jak się wydaje – politycy wszystkich opcji wycierają sobie usta, nie wspiera państwo. Zapewne niedługo zostaniemy jedynie z kopiami, erzacami i pseudogóralszczyzną dla turystów. Bo kultura jest ważna, ale najpierw trzeba mieć co jeść.
Mimo najlepszych chęci szczególnie trudno przychodzi góralom pielęgnować styl życia związany z wypasem owiec. Co się dziś najlepiej sprzedaje? Jagniątka na rzeź. Ale czy tym się zachwycamy, fotografując urocze białe chmurki beczące na tle zieleni? Owce hodowało się głównie dla wełny, a to się od lat coraz mniej opłaca. Renomę zyskało merino, bo delikatne, nie drapie i modne, o czym wiedzą marki outdoorowe. Pamięć o tym, w co ubieraliśmy się, chodząc po górach w Polsce jeszcze kilkanaście lat temu, wydaje się zanikać. A w Islandii wciąż nosi się gryzące jak cholera tradycyjne lopapeysy. Też mam jedną, świetnie się sprawdza podczas polskiej zimy.