Amerykańskie wybory prezydenckie pokazały, jak atrakcyjna medialnie potrafi być polityka. W grę wchodzą tam ogromne ambicje, namiętności, interesy i pieniądze. W sprzyjających warunkach daje to spektakl, który swoją dramaturgią o trzy długości wyprzedza hity Netflixa, igrzyska olimpijskie i Super Bowl razem wzięte. Co to była za kampania! Jakie zwroty akcji. Zamach na życie Trumpa. Rezygnacja Bidena i wejście do gry Harris. Wreszcie wielki finał zakończony, wbrew oczekiwaniom, nie „zwycięstwem na punkty”, ale nokautem, spektakularną „teksańską masakrą piłą mechaniczną” Partii Demokratycznej i jej kandydatki.
Patrzymy na to znad Wisły z mieszanką fascynacji i zgrozy. My, komentatorzy polityczni, także ze sporą dozą zazdrości. Nasza prekampania dynamiką przypomina turniej szachowy. To zły prognostyk dla tych, którzy liczyli, że dojdzie do odwrócenia trendu spadku frekwencji, jaki widzieliśmy w wyborach lokalnych i europejskich. Wybory prezydenckie tradycyjnie najbardziej mobilizują w Polsce elektorat, w tym wyborców na co dzień niezainteresowanych szczególnie polityką. Ale bez zaangażowania głównych aktorów to się raczej nie wydarzy. Tymczasem tu, niewiele ponad sześć miesięcy przed wyborami, wieje nudą.
Woda w Wiśle płynie, a Tusk i Kaczyński grają ze sobą w „chicken game”. Czekają, który wymięknie i pod naporem upływu czasu oficjalnie ogłosi kandydata, dając rywalowi okazję do kontrataku. W oczekiwaniu na wyłonienie pierwszoplanowego duetu poznajemy nazwiska chórzystów.
Tu też mogło być ciekawie. Pojedynek Mentzena i Bosaka mógłby trzymać w napięciu, a jego rozstrzygnięcie na korzyść tego drugiego, mającego rosnące rzesze sympatyków w różnych elektoratach partyjnych, mogłoby sporo namieszać w wyborach. Niestety rywalizację zdławiono w zarodku.