Rafał Kasprów, niegdysiejszy gwiazdor prawicowego dziennikarstwa, zachwycał się niedawno na Facebooku Elonem Muskiem. „To urealnienie bohatera rodem z powieści Ayn Rand” – napisał i wyraził nadzieję, że przyniesie „skok cywilizacyjny ludzkości na skali Kardaszowa”. Wychowałem się na science fiction, więc zetknąłem się ze skalą Kardaszowa, jeszcze zanim Reagan został prezydentem. Ze zdumieniem obserwuję więc dziś, jak do prawicowej publicystyki przenikają powiedzonka, którymi jeszcze kilkanaście lat temu posługiwano się głównie na konwentach fantastów.
Cóż to za skala? Radziecki astrofizyk Nikołaj Kardaszow zaproponował 60 lat temu metodę oceniania poziomu rozwoju imperiów międzyplanetarnych. Nadał naukowy formalizm temu, o czym avant la lettre pisali kilkanaście lat wcześniej pisarze s.f.: Isaac Asimov, Olaf Stapledon czy mój ukochany Stanisław Lem. Za kryterium przyjął skalę energii, którą dana cywilizacja potrafi pozyskać. Typ 1. w skali Kardaszowa to cywilizacja, która kontroluje energię całej planety (a więc potrafi m.in. sterować klimatem), typ 2. – energię gwiazdy, a typ 3. – galaktyki.
Najważniejszą zaletą skali Kardaszowa jest to, że pozwala na stawianie testowalnych naukowo hipotez. Cywilizacje od jedynki wzwyż powinny wywoływać anomalie widoczne nawet z Ziemi. Na przykład gwiazda, z której jakaś dwójka doi energię, powinna mieć nietypowe widmo (czyli świecić innym kolorem, niżby to wynikało z diagramu Hertzsprunga-Russella). Astronomowie zaczęli więc na serio szukać cywilizacji ze skali Kardaszowa. Przez 60 lat nie znaleziono ani jednej, choć mamy aparaturę pomiarową dostatecznie czułą, by obserwować już nie tylko gwiazdy, ale także planety spoza Układu Słonecznego.
Dlaczego? Jedno z popularnych wyjaśnień (przytoczył je polski fizyk Andrzej Dragan, z którym kiedyś prowadziłem rozmowę na ten temat) jest takie, że zanim cywilizacja osiągnie choćby jedynkę, musi najpierw osiągnąć zdolność samozagłady.