Ameryka wybrała sobie króla. Donald Trump nie tylko uzyskał dużą przewagę w głosach elektorskich (312 do 226), ale też wygrał głosowanie powszechne (50,5 do 48 proc.), jego Republikanie zdobyli większość w Senacie, utrzymują przewagę w Izbie Reprezentantów, a nominaci Trumpa kontrolują Sąd Najwyższy. Rzecz jednak nie w samej kumulacji władzy, bo to się w historii USA zdarzało, ale w monarchicznej osobowości powtórnego (45. i 47.) prezydenta USA. Amerykanie powołali na najwyższy urząd państwa i świata modelowego wręcz narcyza, egocentryka przekonanego o własnej wyjątkowości, a nawet bożym posłannictwie („Bóg mnie oszczędził nie bez powodu” – mówił w noc wyborczą).
I w tym problem: to będą rządy osobiste, bardziej niż w pierwszej kadencji zależne od nastrojów i emocji prezydenta. Wtedy „byli jeszcze dorośli w pokoju”: kompletnie zaskoczonego zwycięstwem i nieprzygotowanego do przejęcia władzy amatora kontrolowali i kontrowali zawodowcy z administracji i Pentagonu. Nawet jeśli prezydent czuł się jak król, była to jednak monarchia konstytucyjna. Teraz Donald Trump Drugi wraca triumfalnie w otoczeniu dworzan – lojalistów, oportunistów, zajadłych ideologów. Będą robić, co każe. Z tym że nie wiadomo – i zapewne sam prezydent elekt nie wie – co każe. Deportuje 10 mln nielegalnych imigrantów? Odda Ukrainę Putinowi? Wypowie wojnę celną Chinom? Europie? Wyprowadzi kraj z ONZ i NATO? Może tak, może nie, może trochę. Jak na naszej okładce: „No i co teraz?” jest tyleż drwiną z tych, co nie wierzyli w „największy powrót w historii USA”, ile pytaniem, jakie 6 listopada zawisło nad Ameryką i resztą świata. Nieprzewidywalność była i zapewne pozostanie główną cechą – słabością, ale i siłą – tej prezydentury.