Donald kłopotem Donalda?
Trump zamiesza i u nas? Czarnek chce jak on, ale prezes się waha. Sikorski już nie chce być zającem
Na razie polska prawica trwa w stanie ekstazy wywołanej wygraną Trumpa. I wygląda na to, że nie jest to wyłącznie spektakl, ale też wyraz realnej emocji, jakiegoś odreagowania za ostatnie porażki i ogólną flautę. Przejawy politycznej dojrzałości można było policzyć na palcach jednej ręki. Dominowały infantylne przebieranki w czerwone bejsbolówki z firmowym hasłem Trumpa oraz charakterystyczne dla niego krawaty, w czym celowali zarówno prawicowi komentatorzy, jak i niektórzy politycy PiS. Trochę jak rozgrzani kibice na meczu, tyle że nazwisko idola skandowano tym razem nie na stadionie, lecz w sali obrad polskiego parlamentu. Tak jakby chodziło o polskiego bohatera, a nie przywódcę innego państwa, który z egoizmu narodowego uczynił swój znak rozpoznawczy.
PiS nie pierwszy raz tak balansuje, chociaż dwuznaczne zauroczenia co rusz stają się dla tego ugrupowania źródłem problemu. Wystarczy wspomnieć zbiorowe pielgrzymowanie prawicy do Budapesztu, o czym pewnie dzisiaj większość uczestników tamtych wypraw wolałaby zapomnieć. Będący obiektem ówczesnych westchnień Viktor Orbán ostatecznie odnalazł swojego bratanka w Putinie. Teraz chyba tylko Jarosław Kaczyński uważał na słowa i dosyć powściągliwie komentował zmianę w amerykańskiej polityce. Reszta jego partii zadurzyła się w Trumpie jeszcze bardziej namiętnie niż pan Rzecki w Napoleonie Bonapartem. Inaczej jednak niż w przypadku starego subiekta z „Lalki” głębokie uczucie do zewnętrznego hegemona rozkwitło w granicach państwa niepodległego i suwerennego, którego skądinąd właśnie prawica jest najgłośniejszym orędownikiem.
Tymczasem woli jednak rozliczać polski rząd z niedostatecznej lojalności wobec nowego protektora. Zaczął Mariusz Błaszczak, który samą jeszcze możliwość zwycięstwa Trumpa uznał za przesłankę wystarczającą do dymisji gabinetu Tuska.