Ustawę o związkach partnerskich ministry Katarzyny Kotuli najlepiej podsumowała moja transpłciowa znajoma. „Oni nie robią tego z nami ani dla nas, robią to nam” – powiedziała. Też ma „ślubny” problem z Polską, ale trochę inny niż ja: ma żonę, z którą wzięła ślub jeszcze przed swoją tranzycją, i teraz Polska każe im się rozwieść. Prawda, że bajeczny ten nasz kraj? Wojska Kima instalują się w obwodzie kurskim, Izrael z Iranem przerzucają się rakietami, jakby to była gra w kometkę, w USA z napięcia przedwyborczego zaczynają pękać kryształy, a nasze państwo jak gdyby nigdy nic wcina się obywatelkom w życie rodzinno-uczuciowe, jednym nie zezwalając na małżeństwo, a innym wręcz przeciwnie – nakazując rozwód. Jak tak dalej pójdzie, Europejski Trybunał Praw Człowieka będzie musiał dobudować sobie w Strasburgu polskie skrzydło, bo w przeciwnym razie sprawy Polek i Polaków przeciwko Polsce wkrótce sparaliżują jego pracę.
Projekt ministry Kotuli jest rzekomo wiekopomny, bo jako pierwszy trafił na rządową ścieżkę legislacji. Rzeczywiście od czasu projektu prof. Marii Szyszkowskiej z 2003 r. żaden projekt ustawy o związkach nie doczekał się skierowania na tę drogę. Jednak PSL twierdzi, że nie ma z dziełem Kotuli nic wspólnego, a to stawia „rządowy” charakter przedsięwzięcia pod znakiem zapytania, ośmieszając twierdzenia ministry, jakoby kształt jej projektu, wysoce niezadowalający dla osób zainteresowanych, był skutkiem kompromisu zawartego z PSL. Okazuje się, że kompromis ten ministra zawarła sama ze sobą.
Czy nie polityczniej byłoby pozostawić w projekcie zapisy, które PSL mógłby utrącić w ramach konsultacji międzyresortowych? Skoro wiadomo, że „ludowcy” mają potrzebę oddać hołd własnym uprzedzeniom, powinno się pozwolić im własnoręcznie usunąć z projektu prawo do przysposobienia dziecka oraz zdegradować równość małżeńską do związku partnerskiego, a nie robić to za nich.