Amerykańskie wybory prezydenckie przypomniały nam właśnie, że w rozgrywkach o najwyższą polityczną stawkę wynik nie jest przesądzony aż do ostatniej chwili. A że także w Polsce stawka przyszłorocznych wyborów prezydenckich jest wyjątkowo wysoka, trudno się dziwić, że nadal niewiele wiemy, łącznie z tym, kto będzie kandydował. Pewne jest jedynie, że PiS nie ma żadnego pretendenta, któremu zamówione przez partię sondaże dawałyby zwycięstwo w drugiej turze.
Jarosław Kaczyński tak intensywnie szuka kandydata na kandydata, że sytuacja zaczyna przypominać tę z opowieści A.A. Milne’a: „Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej tam Prosiaczka nie było”. Przez moment wydawało się, że problem zostanie rozwiązany demokratycznie i kandydata wyłonią wewnątrzpartyjne prawybory, ale pomysł szybko porzucono. Dziś nie jest nawet pewne, czy nie był to tylko balon próbny wypuszczony przez prezesa PiS, żeby sprawdzić, kto zza jego pleców ma apetyt na władzę. Bo że Kaczyński wyjątkowo podejrzliwie patrzy na wszystkich nadmiernie wyrywnych to pewne tak samo, jak i to, że wygrane wybory prezydenckie mniej dla niego znaczą niż zachowanie przywództwa w partii. Samodzielne inicjatywy będą zatem odbierane chłodno, zapamiętywane na długo i w odpowiednim momencie surowo ukarane.
Amerykańskie eskapady Dominika Tarczyńskiego, który próbował się ogrzać w świetle Donalda Trumpa, czy tiktokowa ofensywa Patryka Jakiego, który ostatnio zamienił dresy na drogie garnitury, nie przybliżyły nas zatem do poznania kandydata PiS do prezydenckiego wyścigu. Przeciwnie – Kaczyński wyraźnie wysłał sygnał, że nie będzie tolerował ani samowoli, ani sugestii któregokolwiek z prawicowych środowisk. Słychać, że zmalały szanse Tobiasza Bocheńskiego, który osiągnął słaby wynik w wyborach na prezydenta Warszawy, i Karola Nawrockiego, którego obciąża znajomość z zawodnikiem freak fight MMA oskarżonym o porwanie i torturowanie kobiety.