Kiedy pisałam książkę „Ciałaczki” o feminizmie w Polsce i jego relacjach z ciałem, nie mogło mi wyjść z głowy jedno zdanie, które wypowiedziała Paulina Młynarska. Powiedziała mianowicie, że z jej doświadczenia wynika, iż Polki mają zmasakrowane granice – jakby nie należały do siebie, a każdy mógł je tylko prosić o więcej. I nie chodzi tylko o sferę seksualności, to stan permanentny i wszechogarniający każdą sferę życiowej aktywności. Kiedy zaś tłumek interesantów przebiegnie się po granicach w tę i we w tę, to nawet bronić siebie już się nie chce, bo – właściwie czego? Wydeptanej, jałowej ziemi?
Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy wpuściłam rozmaite cudze prośby, pytania, żądania, oczekiwania bardzo głęboko w swoją strefę komfortu. Co więcej – nikt nie musiał mnie do niczego zmuszać, niczego forsować, bardzo chętnie siebie nadużywałam. Przecież tak mnie wychowano – kobieta jest relacyjna; tylko wtedy, kiedy zgadza się na wejście w zależność, jest potrzebna; tylko wtedy, kiedy się krząta dookoła cudzych potrzeb, jest sobą.
Stąd te wszystkie: „jeszcze dzisiaj nie usiadłam”, „tyle dla was robię”, „nie mogę spać ze zmartwienia nad wami” itp. Często nikt nawet nie prosi, wszystko dzieje się siłą kulturowego ciążenia. Sprzątanie w sobotę, czyste okna dla Jezusa na święta, obiad z trzech dań, praca plastyczna dla dziecka, prasowanie koszuli dla męża, ciężkie siaty zakupów, perfekcyjny makijaż do biura. Polska kobieta mówi: „Ja to zrobię! Jak to, ja nie zrobię?”. I jeszcze w jakiś masochistyczny sposób cieszy się tym uciemiężeniem, nieustanne uwikłanie w relacje tworzy jej sens życia razem z – paradoksalnie – wiecznym niezadowoleniem z braku dostatecznego docenienia.