W związku z promocją nowej książki stosunkowo często udzielam ostatnio wywiadów, a ponieważ jestem nauczycielem chemii, często bywam pytany, „jak bym urządził szkołę po swojemu”, „co bym zrobił jako minister” albo „co uważam za najważniejszą bolączkę oświaty”. Tak szczerze, to jako minister przede wszystkim od razu podałbym się do dymisji. Parafrazując Marksa (Groucho, nie Karola), w życiu nie zagłosowałbym na partię, która powierzyłaby tak ważne stanowisko komuś tak niekompetentnemu jak ja.
Co do głównej bolączki polskiej oświaty, schowam się za autorytetem mojego znakomitego kolegi z tych łamów, Dariusza Chętkowskiego, którego publicystykę czytam od lat z zaciekawieniem. A od kiedy pracuję w szkole, także z kiwaniem głową i mruczeniem: „No jasne! Że też politycy tego nie chcą zauważyć!”. Według Chętkowskiego (ale tak naprawdę według tysięcy ludzi obserwujących to z bliska) podstawową zasadą polskiej oświaty jest nieufność. Prawo pisane jest tak, jakby nauczyciele byli jakąś szczególnie niebezpieczną grupą, przed którą należy chronić społeczeństwo. Posłowie najchętniej siedzieliby w każdej klasie, żeby nas non stop pilnować. Niestety, jest ich zbyt mało, więc zmuszają nas do wytwarzania stosów papieru, w których musimy dowodzić swojej niewinności.
Pracuję w szkole prywatnej, więc jestem przed tym częściowo chroniony. Ale tylko częściowo. My też musimy produkować regulaminy, protokoły, zaświadczenia, PZO („przedmiotowe zasady oceniania”), IPET-y („indywidualny program edukacyjno-terapeutyczny”) i WOPFU („wielospecjalistyczna ocena poziomu funkcjonowania ucznia”). Do tych papierów nikt potem nie zagląda. Ich przeznaczeniem jest leżenie w szafie na wypadek, gdyby kuratorium kiedyś zechciało sprawdzić, czy tam leżą.