Rozstania trenerów z zawodnikami to w świecie sportu nic nadzwyczajnego. Koniec współpracy Igi Świątek z prowadzącym ją od trzech lat Tomaszem Wiktorowskim od jakiegoś czasu wisiał w powietrzu. Były ku temu powody natury merytorycznej: Iga wprawdzie jest liderką rankingu, wygrała w tym roku – po raz trzeci z rzędu, a czwarty w ogóle – French Open, ale w pozostałych imprezach wielkoszlemowych wypadła blado. W Melbourne i w Londynie odpadła w pierwszym tygodniu rywalizacji ze znacznie niżej notowanymi zawodniczkami, które do tej pory niczego wielkiego na kortach nie osiągnęły, a ćwierćfinałowy pojedynek w Nowym Jorku z Jessiką Pegulą przegrała w niewiele ponad godzinę.
Do tego jeszcze zawiodła – przede wszystkim samą siebie – na paryskich igrzyskach. Rywalizacja olimpijska toczyła się na ceglanych kortach Rolanda Garrosa, gdzie rywalki od lat są bezradne wobec siły uderzeń Świątek i jej świetnego przygotowania fizycznego. Zamiast złota zdobyła brąz. Na wszystkie te głośne – i bolesne – porażki składały się: serie niewymuszonych błędów, brak pomysłu na zmianę taktyki, frustracja spowodowana własną bezradnością. A nie jest żadną tajemnicą, że Wiktorowski to typ trenera zachowawczego, wychodzącego z założenia, że u zawodnika trzeba pielęgnować przede wszystkim jego najmocniejsze cechy, nie silić się na oryginalność ani na szukanie punktów za styl. Brak „planu B”, gdy Idze nie szło, i zrobienie z niej zawodniczki jednowymiarowej – a zatem również przewidywalnej – to kamyczek do jego ogródka.
Dla kibiców Świątek bardziej niepokojąca od zmiany w sztabie szkoleniowym może być jednak jej tajemnicza nieobecność. Od porażki w US Open na początku września liderka rankingu nie pojawiła się na korcie. Odwoływała swój udział w kolejnych azjatyckich turniejach (w Seulu i Pekinie), nie tłumacząc się przy tym – jak to często w takich sytuacjach bywa – kontuzją czy przeciążeniem; powoływała się na problemy natury osobistej.