Rok, jaki właśnie mija od przełomowych wyborów 15 października, był wypełniony po brzegi ważnymi wydarzeniami. W natłoku kolejnych kampanii wyborczych, wieści z ukraińskiego i izraelskiego frontu, medialnych awantur, sejmowych batalii z odsuniętą od władzy formacją Jarosława Kaczyńskiego, także wobec społecznych dramatów – jak ostatnia wielka powódź – trochę zatarła się pamięć o tamtym październiku. A był to, warto przypominać, polityczny szok i społeczny cud. Nasz powyborczy komentarz zaczęliśmy od wykrzyknika: „Niemożliwe stało się prawdą!”, a kończyliśmy zdaniem: „Te wybory to jedno z najdumniejszych wydarzeń w historii naszego kraju”. Taki był wtedy nastrój. Bo rzeczywiście: jeszcze kilkadziesiąt godzin przed wyborami właściwie żadne prognozy nie dawały tak znacznego, sięgającego 50 mandatów, sukcesu opozycji. Mówiło się o wyniku w pobliżu remisu; najbardziej realnym wariantem miały być albo rządy PiS z Konfederacją, albo niemożność stworzenia większościowego gabinetu i ponowne, wcześniejsze wybory. Zdecydowała sama końcówka kampanii, społeczna akcja mobilizacyjna, która przyniosła rekordową, także na skalę europejską, frekwencję 74 proc. W wielu miejskich obwodach frekwencja sięgała obłędnych 85 proc.: oglądaliśmy wielogodzinne kolejki do przeciążonych komisji, masową turystykę wyborczą do tzw. niepewnych okręgów, setki internetowych wirali pod hasłem: „Ja już głosowałem, a ty?”.
Potem interpretowano sukces ówczesnej opozycji jako efekt ruszenia do urn młodych pokoleń oraz kobiet. Ale po prawdzie zmobilizowały się wtedy wszystkie grupy wiekowe, nie tylko w dużych miastach, ale i powiatach. Tylko dzięki temu zniwelowana została ogromna materialna i organizacyjna przewaga, jaką w tych wyborach zagwarantował sobie obóz władzy.