Operacja „Feniks”. 25 tysięcy żołnierzy, akcja bez precedensu i brak alternatywy w obliczu powodzi
Czas kryzysu zmienia wszystko. Jeszcze kilka lat temu, choćby w czasie pandemii covid-19, „wojsko na ulicach” było powodem obaw części społeczeństwa – padały pytania o militaryzację kraju czy pokusę siłowego rozwiązywania problemów przez władze. Dziś, w trakcie doświadczenia wojny za wschodnią granicą, w obliczu codzienności ataku hybrydowego ze wschodu, gdy ludziom na głowy zwala się kolejny kataklizm, „wojsko na ulicach” jest najbardziej pożądanym widokiem, a jeśli padają jakieś pytania, to czemu go tak mało i dlaczego nie ma go wszędzie.
Rzeczywiście, maszyna wojskowego wsparcia dla akcji przeciwpowodziowej początkowo rozkręcała się nieco ospale, choć trzeba zaznaczyć, że pierwszy alarm w jednostkach WOT na Dolnym Śląsku, Śląsku i w Małopolsce zarządzony został na dwa dni przed nadejściem złowrogiego niżu z katastrofalnymi ulewami. Setki, później tysiące żołnierzy, głównie z obszarów najbardziej narażonych województw, było do dyspozycji już w pierwszy powodziowy weekend, ale ponieważ jednocześnie był to najgorszy moment – mogło się pojawić wrażenie, że wojska jest mało. Słychać to było w emocjonalnych apelach i krytycznych wypowiedziach mieszkańców podtopionych miasteczek Kotliny Kłodzkiej, które zapewne na własne uszy usłyszał premier Donald Tusk, gdy tam dotarł.
Czytaj także: